środa, 6 września 2017

Bieganie w górach: Waligóra Run Cross Half 25 km, czyli to, co tygryski lubią najbardziej :)

Kiedyś, zupełnie przypadkowo, trafiłam na zdjęcia z pierwszej edycji WRC z 2016r. Pamiętam  jak oglądałam zawodników podchodzących pod Szpiczak. Mając w pamięci to, co tam się dzieje na podejściu (Waligóra i Szpiczak), nabrałam ogromnej ochoty na start w tym biegu. Przez chwilę zastanawiałam się nad dystansem WRC ultra (53 km) , ale cieszę się, że szybko wybiłam to sobie z głowy. Te 25 km też mnie sponiewierają -  pomyślałam i wcale się nie myliłam. 
Na start w Waligóra Run Cross namówiłam również Alinę. Zapisałyśmy się już wiosną i z niecierpliwością czekałyśmy na wrzesień. Nieco pechowo ok. 3 tygodni przed startem Alina nabawiła się kontuzji, z którą zmaga się praktycznie do dzisiaj. Ja z kolei , po pewnym wieczorze panieńskim, ok. 2 tygodnie przed startem się przeziębiłam. Próbowałam leczyć się na własną rękę, domowymi sposobami. Zaowocowało to tym, że na dwa dni straciłam całkiem głos. Poszłam więc do apteki i dzięki pomocy farmaceutów, trochę mi się polepszyło. Jednak do Głuszycy przyjechałam z zawalonym gardłem, katarem i  uporczywym kaszlem. 
W piątek w Poznaniu cały dzień lało. Nie napawało to optymizmem. Warunki nie zmieniały się również po drodze na Dolny Śląsk. W Głuszycy wysiadłyśmy koło godz. 21 (nasz ostatni z trzech pociągów miał opóźnienie). Na szczęście, razem z nami wysiadała także pewna pani, która zaproponowała, że razem z jej towarzyszem, podrzucą nas pod wskazany adres. Dosłownie spadli nam z nieba, bo gdyby nie oni, pewnie byśmy błądziły w całkowitej ciemności! Ale tam było strasznie. Ani jednej latarni... a żadna z nas nie zabrała czołówki ani zwykłej latarki. 
Szczęśliwie dotarłyśmy do celu. Miałyśmy ochotę na piwko. Niestety u gospodarzy nie dało się go kupić. Gdy już straciłyśmy nadzieję na wypicie złotego trunku, właściciel zapukał do naszych drzwi i razem ze współlokatorem zza ściany podarowali Alinie i mnie po buteleczce Namysłowa :-) 
Mamy dziś szczęście - pomyślałyśmy. Ale co to będzie jutro!? - zastanawiałyśmy się z lekkim przestartowym stresem. 
Noc minęła raczej spokojnie. Rano zjadłyśmy obfite śniadanko i ruszyłyśmy w stronę biura zawodów. Po drodze poznałyśmy Kamila, chłopaka z naszego rodzinnego Poznania :-) Odebrałyśmy pakiety, zaczęłyśmy się rozgrzewać. Byłyśmy zaskoczone tym, że nie pada i jest w miarę ciepło.
przed startem
Punkt 10:00 ruszyliśmy. Początkowo asfaltem, ale lekko pod górę, uliczkami Głuszycy. Moje gardło zaczęło mi dawać znaki, że wcale nie będzie tak łatwo. Na szczęście później się uspokoiło. Gdy z asfaltu wbiegliśmy na gruntową ścieżkę wszyscy nadal biegli. Głupio było mi przejść do marszu, ale obiecałam sobie, że pierwszej połowy nie przeszarżuję. Marsz wymieszałam więc z truchtem i było mi z tym całkiem dobrze. Z czasem inni też zaczęli podchodzić, zrobiło się więc raźniej. 
Alinka na trasie 

aaaale widoki!!!

w kierunku Rogowca

Długi asfaltowy odcinek pod górę pokonałam szybkim marszem, wyprzedzając nawet dziewczynę, która próbowała biec. Potem ścieżka skręcała w las. 

foto: GŁUSZYCA - to lubię (fb)

Tu już nie szło się tak przyjemnie, a ukoronowaniem tego odcinka było tak strome podejście na Rogowiec i Jeleniec, że przeszłam do wspinania się na czworakach :-) Palce wbijałam w mech, błotko lub przytrzymywałam się korzeni i drzew. Wiele osób mnie tu wyprzedziło. Kilka przepuściłam celowo, bo nie miałam doświadczenia w takim terenie i nie chciałam ich blokować. Nie powiedziałam jednak ostatniego słowa i większość udało mi się dogonić później na trasie. 

Po wspinaczce na czterech łapach ;) fot. Paweł Mazurczak
Kawałek dalej stromy zbieg, później kibice i wolontariusze kierujący na wąziutką ścieżynę - WTF!? Wysokie trawy smyrały moje "łydencje", po chwili nie zwracałam już na to zbytniej uwagi, brnęłam przed siebie. Później rozpoczęły się piękne leśne, szerokie ścieżki, gdzie poczułam się jak ryba w wodzie. Większość trasy na tym odcinku prowadziła łagodnie w dół, można było więc przyspieszyć. 

fot. Głuszyca - to lubię (fb)

Zbieg do Andrzejówki był prawdziwą przyjemnością. Rozpędziłam się jak dzik i zobaczyłam przed sobą innych zawodników (dłuższą chwilę biegłam samiuteńka). 
Podziwiałam widoki, pstryknęłam w biegu kilka fotek...Poznałam sylwetkę Waligóry, a w tle zauważyłam wieżę na Szpiczaku... 

Waligóra (z prawej), w tle Szpiczak. 

No i dotarłam wreszcie do pierwszego punktu odżywczego. Od razu wzięłam w łapkę kubek coli i  arbuza. Chwilkę pogadałam z wolontariuszami i pognałam dalej. Jeszcze tylko selfie na tle schroniska (zawsze robię sobie fotki na tle schronisk i tabliczek z oznaczeniem parków narodowych i krajobrazowych :) )

selfie z Andrzejówką ;) 

Podbiegam pod podejście na Waligórę. Wolontariusze podśmiechują się - "witamy na zjeżdżalni". No to będzie jazda! Podchodzę pod najwyższy punkt trasy, wcale nie jest tak źle. Za plecami słyszę innych zawodników, jestem pewna, że zaraz mnie wyprzedzą. Tak się jednak nie dzieje. Każdy ma problem z tym podejściem. Znałam je doskonale z mojej poprzedniej wizyty w Górach Kamiennych. Wiedziałam co mnie czeka. Nawet warunki były podobne! W końcowej fazie podejścia ląduję na czterech łapkach i znowu korzystam z pomocy korzeni i mchu, w który mogę wbić paznokcie :P Doganiam jakieś dziewczyny. No to ekspresowe selfie na szczycie :) 

na Waligórze :)
i moim celem staje się dogonienie dziewczyn. Zbiegam szybko w dół, potykam się o gałąź. Akrobacja w locie i o dziwo, bez wywrotki, ląduje na dwóch girkach. Jedna z dziewczyn jest już na wyciągnięcie ręki. Zagaduję do niej, chwilkę rozmawiamy, ale za moment czeka nas przyjemny zbieg pod Szpiczak. Nogi ciągną mnie szybko w dół. Wyprzedzam ją. Na punkcie znów łykam colę i przygotowuję się psychicznie na Szpiczak. Początkowo łagodnie pod górę, a nawet kawalindek w dół. No, ale przychodzi wreszcie moment, gdzie nie daję rady biec. Przechodzę do marszu i w ten sposób gonię kolejne osoby. Jest bardzo stromo. Idę praktycznie na palcach, pięty luźno sobie dyndają. Łydki za to skrzypią, piszczą, ale jeszcze trochę dadzą chyba radę. 

Podejście na Szpiczak
Na Szpiczaku znowu możemy napić się coli. Robię tu krótką przerwę i ziuuu w dół. Wyprzedzam kolejne dwie dziewczyny. 

Szpiczak
Ale na kolejnym bardzo stromym, prawie pionowym zbiegu, wychodzi moja nieumiejętność zbiegania. Idę tam w dół powolutku, żeby nie zjechać na pupie. No boję się puścić luźno i przyspieszyć... łapię się gałęzi, drzew... mija mnie jedna z wyprzedzonych dziewczyn. 
Dalej biegniemy prawie równo - na podejściach ją doganiam, na bardziej stromych zbiegach ona zostawia mnie daleko w tyle. W końcu wyprzedzam tę zawodniczkę, ale ona do końca nie odpuszcza i widzę ją jeszcze  na horyzoncie pauzując na ostatnim punkcie odżywczym. Do ostatniego punktu odżywczego biegnę prawie cały czas sama. Po drodze widzę jakieś strzałki i boję się czy trasa półmaratonu gdzieś nie skręcała i czasem nie będę musiała pobiec ultra, bo za nic w świecie nie chciałabym się cofać ;) (tak fajnie się zbiegało!).

fot. Agnieszka Kowalczyk

Na szczęście jestem na dobrej drodze. Tu piję "domowy" izotonik, który dodaje mi powera na ostatnie kilometry, ale funduje także kolkę. Biegnę z tą kolką w dół, na trasie sporo kamieni, teren nierówny, no to trochę mnie tam wytrzęsło. Myślałam już, że nauczyłam się zbiegać, a tu nagle mija mnie dwóch facetów, którzy mkną w dół jak rakiety. Swoim tempem docieram do asfaltu. Widzę kilku kibiców. Dopingują, krzyczą, klaszczą. Na asfalcie napis - "teraz już tylko zbieg", czy coś takiego. Cieszę się nieziemsko, ale tylko przez kilkaset metrów. Nudno się zrobiło bez tych górek, lasu, podejść, kamienistych zbiegów. I o dziwo zaczęłam się bardziej męczyć. Wyprzedzam jednego z panów, który mijał mnie jeszcze w lesie i cisnę ile sił w nogach. Skręcam na pole, już jest coraz gorzej, marzę o mecie. "200 metrów go! go! "- zauważam taki napis i przez chwilę boję się czy czasem nie było tam jeszcze jednego zera. Mijam ostatniego fotografa na trasie i parę dzieciaków, które przybijają mi piątki mocy i mówią, że meta już blisko. Chwilę później już ją zauważam. Widząc kibiców i słysząc ich krzyki i oklaski, na twarzy maluje mi się uśmiech. Wbiegam na metę, słyszę swoje nazwisko i jak spiker mówi, że wyglądam na bardzo zmęczoną. Tak się trochę czułam :) Odbieram medal, jest chwilka na przytulaski z organizatorką.... Łaaał ale było pięknie! Chwilę po mnie na metę wbiega Alina! Podobno wszystkie bóle jej przeszły i biegło jej się wspaniale :) 

Alinka na mecie :) 
Dzwonię do męża i mówię, że już jestem na mecie, po ok. 3 godzinach i 10 minutach. W odpowiedzi słyszę - już? i tyle czasu jechałaś tam, żeby tylko tyle pobiegać? :D Fakt, dla mnie ten czas jest nie lada sukcesem. Był to mój drugi bieg górski w życiu (nie licząc "dyszek" na Dziewiczej Górze w okolicy Poznania), po Festiwalu Biegowym w Krynicy Zdroju. Przybiegłam jako siódma kobieta i piąta w swojej kategorii wiekowej. Ponieważ miejsca na podium w kategoriach open i wiekowych się nie dublowały, wskoczyłam na pudło! :D

fot. Alina

fot. Alina


W strefie mety spędziłyśmy trochę czasu. Pogoda dopisywała. Wyszło słoneczko, więc grzałyśmy się w jego promieniach. 

z medalem/ fot. Alina

Wieczorem umówiłyśmy się jeszcze z chłopakami (Kamilem, Bartkiem i Mariuszem) na piwo w browarze Jedlinka. Każdy myślał, że na piwku, dwóch się skończy, ale gdy tam zajechaliśmy, dyskoteka trwała w najlepsze. Były więc pogaduszki, tańce, wygłupy :) Nie wiem skąd mieliśmy na to wszystko siły. Śmialiśmy się, że na parkiecie każdy z nas zrobił raz jeszcze dystans, który przebiegł. Na koniec Mariusz namówił nas na nocny pieszy powrót z Jedliny Zdroju do Głuszycy, a nawet dalej (bo nasza kwatera znajdowała się ok. 1,5 km za Głuszycą). Podobno znał jakieś mega skróty... Zaoszczędziliśmy pewnie maksymalnie z 200 metrów ;) Szurając nogami, tuż przed 4 w nocy, dotarliśmy do naszej bazy noclegowej :) 

Oj długo będziemy jeszcze wspominać ten weekend w Głuszycy. Było wspaniale! 

Wielkie gratulacje dla organizatorów i wszystkich, którzy dołożyli starań, by tak świetnie przebiegła ta impreza sportowa. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Cudowna atmosfera, przyjaźni ludzie, przemili wolontariusze i kibice. Fantastyczna strefa mety, przepyszne żarełko, genialne koszulki i medal! Cieszę się ogromnie, że mogłam wziąć udział w tych zawodach. Mam nadzieję, że kiedyś wrócę (może za rok, by pobiec ultra? :P ). Na pewno będę polecać start w WRC wszystkim znajomym i nieznajomym biegaczom :) 

Na koniec wrzucam jeszcze profil trasy, z którą musieliśmy się zmierzyć na dystansie półmaratonu (25 km), z przewyzszeniem ok. 1100 m:
źródło: www.waligoraruncross.pl




1 komentarz:

  1. Musisz mieć wystrzałową kondycję skoro tyle biegasz :) Super, podziwiam!

    OdpowiedzUsuń