wtorek, 20 września 2016

Festiwal biegowy w Krynicu Zdroju Krynica Zdrój Bieg 7 Dolin 34 km dużo zdjęć



Mam spore zaległości... ostatnio żyję "na walizkach" i w tygodniu zamiast pisać relacje z poszczególnych podróży mniejszych i większych, zastanawiam się co zabrać na kolejny wyjazd... Jeśli zdarza Wam się mnie czytać, to wiecie, że niedawno byłam z rodzinką w Wałbrzychu, skąd zdobywaliśmy  Borową, zwiedziliśmy także Starą Kopalnię, a dzień później biegłam w  wałbrzyskim półmaratonie.

Przyszedł czas na jeden z dwóch najważniejszych startów biegowych w tym roku, zapraszam na relację: 


FESTIWAL BIEGOWY W KRYNICY ZDROJU


Kolejny weekend był już zdecydowanie bardziej wyjazdowy. Celem (nie tylko mojej) podróży była Krynica Zdrój. Tym razem mój mąż został w domu (miał mieć pracujący weekend), a ja razem ze znajomymi pojechałam do tej uzdrowiskowej miejscowości w Beskidzie Sądeckim. Od piątku do niedzieli (9-11.09.2016r.) w Krynicy trwało wielkie biegowe święto - 7. PKO Festiwal Biegowy. Biegacze z całej Polski (i nie tylko, bo w Krynicy pojawiło się również sporo obcokrajowców) zmierzyli się z biegami na różnych dystansach, w ponad 30 konkurencjach. Każdy biegacz z pewnością znalazłby tu coś dla siebie. Sama jeszcze rok temu nie wierzyłam, że wezmę udział w tym wydarzeniu. Jakoś jednak dałam się namówić znajomym i zapisałam się na bieg górski (!!!) na dystansie 34 km. Z jednej strony nie mogłam się doczekać, z drugiej trochę się bałam, bo nigdy wcześniej nie startowałam w biegach górskich, a i dystans 34 kilometrów nawet po płaskim terenie, wydawał mi się sporym wyzwaniem. Wiele osób uspokajało mnie, że aby zmieścić się w limicie, wystarczy po prostu te 34 km przejść, bez konieczności biegu. No ok, ale w końcu ma to być bieg górski, więc coś tam chciałam potruchtać...


Rano, w dniu zawodów,  z moją koleżanką Aliną, wyszłyśmy nieco wcześniej, ponieważ umówiłam się z kolegą z Gorlic i jego żoną, że gdzieś się spotkamy. Od dobrych kilku lat piszemy z Bogdanem maile, niestety z racji odległości, jaka nas dzieli, spotykamy się dość rzadko. Ponieważ Gorlice leżą ok. 50 km od Krynicy, postanowił przyjechać z żoną i nam pokibicować. Zresztą Bogdan rok temu wysłał mi pocztą mapę biegu oraz materiały, które w dużym stopniu zachęciły mnie również do startu w tych zawodach. Odnalezienie się w Krynicy okazało się dość trudne. Z Aliną lekko zabłądziliśmy... Na szczęście sympatyczny chłopak zaprowadził nas w okolice startu/mety, skąd, przez lekką obsuwę czasową, zamiast dłuższych pogaduszek z Bogdanem i  jego żoną , musiałyśmy szybszym spacerkiem (w ich towarzystwie) dotrzeć do autokarów, które zabierały nas na start do Piwnicznej Zdroju. Widoki z autokaru zapierały dech w piersiach. Wszystko było takie nowe, cudowne, malownicze, przepiękne! W Piwnicznej Zdroju poszłyśmy jeszcze na kawę (bo miałyśmy ponad godzinę do startu). Tu również spotkałyśmy naszych znajomych. Było trochę czasu na zdjęcia, pogaduszki i słowa otuchy. Żar z nieba lał się niemiłosierny! Było chyba 30 stopni. Mimo wszystko, chciałam już wystartować, dowiedzieć się, co mnie czeka. 


przed startem fot. Alina

przed mostkiem... za kilka minut będę nim przebiegać, foto: od Bogdana
most nad Popradem, foto: od Bogdana

start w dobrym nastroju, foto: od Bogdana

Kilka minut po godz. 12 wystartowałyśmy. Przez most na rzece Poprad i już pod górę... Niektórzy ostrzegali, żeby nie podbiegać, że to dopiero początek i warto sobie zostawić siły na później. Wzięłyśmy sobie te rady do serca. Pomimo szybkiego marszu zamiast biegu, bardzo szybko zyskiwałyśmy wysokość, a z każdym krokiem widoki były coraz piękniejsze. 

na trasie biegu z Aliną, fot. nieznajomy biegacz
Miałam niesamowitą frajdę włażąc na górę dość szybkim tempem i zbiegając (w nagrodę). Widoki były cudowne...

na trasie biegu -  foto moje
Momentami trasa była zbyt płaska, żeby iść, ale też trochę za stroma, żeby iść. Mimo to, razem z Aliną wybrałyśmy opcję podchodzenia zamiast wbiegania. W końcu po raz pierwszy miałyśmy do pokonania taki dystans w górach.   


ja na trasie, foto: Alina
na trasie, foto moje

W końcu udało nam się dotrzeć do pierwszego punktu odżywczego na 11 kilometrze (po ok. 1:45h) . Czekały na nas same rarytasy. Mogłyśmy zjeść gotowane ziemniaki (których niestety nie spróbowałyśmy), pomarańcze, banany, drożdżówki, ciastka, rodzinki, suszone morele... napić się wody, izotoniku, coli... Ale najbardziej istotne było to, że na tym 11 kilometrze czekali na nas osobiści kibice - Bogdan z żoną!!!  Ogromnie ucieszyłyśmy się, widząc ich na horyzoncie. To była przemiła niespodzianka.  Pomogli nam się pożywić i uzupełnić bukłaki. Dodali otuchy, pewności siebie i umówiliśmy się już na spotkanie na mecie...

Docieramy do punktu odżywczego, foto od Bogdana
Uzupełniamy zapasy, foto od Bogdana
Cola smakowała jak nigdy, foto od Bogdana
Czas gnać dalej... foto od Bogdana
Trochę długo zabawiłyśmy na tym punkcie żywieniowym, ale zarówno towarzystwo znajomych jak i  jedzenie i napoje dodały nam powera, który jak się okazało bardzo przydał się już kawałek dalej... Dosłownie kilkaset metrów później rozpoczęło się najpierw nieco łagodne, z czasem bardzo mozolne podejście na Wierchomlę. Było stromo, słońce grzało... ogólnie...ciężko. Trasa biegła stokiem narciarskim, więc przewyższenie było w tym momencie bardzo odczuwalne. Gdzieś w połowie podejścia zagadałam do miłego chłopaka, który tego dnia zmagał się z dystansem prawie raz dłuższym (64 km) i tak sobie pogawędziliśmy trochę o bieganiu. Ta rozmowa była wsparciem dla nas obu. Jakoś, szybciej niż nam się wydawało, zdobyliśmy najwyższy punkt tego podejścia. Musiałam tylko wrócić kawałek po Alinę, której szło się ciut gorzej, zatem pożegnałam chłopaka i jego kolegów, życząc powodzenia i razem z moją towarzyszką pognałyśmy dalej...

I znów było nieco przyjemniej, bardziej płasko... momentami można było zbiegać i nadrabiać trochę czas. 

na trasie biegu, foto moje ;) 

Znowu pojawiły się piękne widoki, które trochę odwracały uwagę od pojawiającego się powoli zmęczenia...
na trasie biegu, foto moje ;) 
Na szczęście nie było jeszcze tak źle, nawet się uśmiechałam ;) 



Później czekał nas bardzo stromy zbieg do Szczawnika. Pomimo tego, że trasa prowadziła mocno w dół, biegło mi się nieprzyjemnie. Dość twarde podłoże, pełne rumoszu skalnego, kamieni, pyłu... Gnałam dość wolnym tempem jak na zbieg, ale i tak miałam problem, żeby się zatrzymać gdzieś z boku i dać chociaż chwilę wytchnienia nogom. Spadek terenu mocno ciągnął w dół. Za bardzo się oszczędzałam... za rok już wiem, że dam czadu! W końcu, po ok. 3 godzinach dotarłyśmy do półmetku (17 km) naszego wyścigu. Słuchać było już z daleka kibiców. Ich okrzyki, oklaski i ogólna wrzawa jakoś pociągnęły nas jeszcze kilkaset metrów, skąd rozpoczęło się mozolne podejście do kolejnego punktu odżywczego na 22 km. Trochę żałuję, że tam nie truchtałyśmy, ale tam pojawił się u mnie pierwszy kryzys. Zjadłam żel energetyczny i coś słodkiego, popiłam izotonikiem. Niestety to za wiele nie pomogło. Tu trasa znowu była zbyt płaska, żeby iść i zbyt stroma, żeby biec. Na przyszły rok mam już obmyśloną strategię na te fragmenty trasy :D Będzie ogień! Dobry nastrój i siły odzyskałam dopiero przy Bacówce pod Wierchomlą. Z daleka było słychać "pikanie", co znaczyło, że tam znajdował się kolejny punkt kontrolny. No to jesteśmy na 22 km. Tu znowu za bardzo się rozgościłyśmy. Jedzenie, picie, toaleta... zeszło nam dobre 15 minut! 

punkt kontrolny/odżywczy  przy Bacówce pod Wierchomlą, foto moje
Do tego musiałyśmy zrobić kilka fotek, w tym moje tradycyjne, przy schronisku. 


przed Bacówką, foto: Alina
Poniżej widok zza Bacówki...
taaaakie widoki zza Bacówki, foto moje
punkt odżywczy widziany z ... toalet ;)
Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że ciężko będzie nam złamać 6 godzin. Marzyłam, żeby ukończyć ten dystans w 5:30h... Do pokonania miałyśmy jeszcze 12 km, na trasie byłyśmy już od 4:20h. Gnamy dalej! Początkowo trochę pod górę... trochę...ok. 2-2,5 km... na Runek (1080 m n.p.m.). Znowu był power po coli i suszonych morelach. Nie robiłam już zdjęć, szkoda mi było czasu. Trzymałyśmy się z Aliną w stałej, niewielkiej odległości. W końcu rozpoczęło się upragnione zbieganie... Wszyscy ruszyli ostro w dół, a my z nimi. Moje endomondo świrowało. Pokazywało o ok. 2 kilometry za dużo, przez co dawało nadzieję na szybszą metę ;) Niestety gdzieś zgubiłam Alinę. Zbieg był dość stromy, biegliśmy wszyscy w rzędzie, ciężko było się zatrzymać, wyprzedzać lub być wyprzedzonym. Momentami ścieżka była wąska. Gdy zobaczyłam tabliczkę informującą o ostatnich 5 kilometrach do mety, byłam szczęśliwa, ale też ten odcinek wydawał mi się nie mieć końca. Nie biegliśmy w dół cały czas, zdarzały się jeszcze krótsze i dłuższe podbiegi, które starałam się pokonywać już biegiem zamiast marszu. 3 km przed metą czułam, że odcina mi prąd, że robię się głodna i nie mam chęci biec dalej. Nie mogłam się poddać. Sięgnęłam po dekstrozę, której początkowo nie mogłam uwolnić z foliowej otoczki. W końcu się udało... Pewnie trochę podziałało to na moją psychikę i znów mogłam biec dalej... Gdy tabliczka na trasie informowała o ostatnim kilometrze do celu, prawie się poryczałam... ale w myślach strzeliłam sobie w pysk i zabroniłam się sobie mazać, tym bardziej, że twarz miałam już bardzo niewyjściową ;-) I tak na ostatnich metrach wąziutką ścieżyną, na której nie dało się już nikogo wyprzedzić, gdzie tworzył się mały zator, wybiegliśmy z lasu, by za chwilę finiszować na krynickim deptaku! Na końcu był power w nogach, zmęczenie gdzieś zniknęło. Liczyło się tylko to, żeby z uśmiechem wpaść na metę!
No to wbiegłam :D 

przed linią mety, foto od Bogdana

upragniona meta, foto sts-timing.pl
upragniona meta, foto sts-timing.pl
za linią mety, foto od Bogdana

za linią mety, foto od Bogdana
Co to było za przeżycie! Rewelacja! Alina wbiegła na metę tuż za mną. Jestem z niej bardzo dumna! Nam obu udało się złamać te paskudne 6 godzin. Według oficjalnych wyników uzyskałam czas 5:40:59. Mogło być dużo lepiej, ale i tak jestem zadowolona. Na przyszły rok mam już obmyśloną nową strategię :-) O ile zdrowie mi pozwoli, polecę podczas kolejnego festiwalu po nową życiówkę na tej trasie. 

Podsumowując... co to były za emocje... tego się nie da opisać, trzeba to przeżyć. Cieszę się, że dałam się namówić na ten start. Najchętniej pobiegłabym poprawić ten wynik nawet jutro. Ale nie sam start zasługuje na cudowne wspomnienia... Atmosferę festiwalu było czuć na każdym kroku. Do tego mieszkaliśmy z grupą znajomych w pięknej willi z roku 1920. Cudownie było mieszkać z nimi pod jednym dachem. W końcu nikt nie rozumie lepiej biegacza jak drugi biegacz. Uśmiałam się, ubawiłam na maksa! Dzięki tej ekipie minął stres i nerwy, jedyne, do czego mam zastrzeżenia, to bawiłam się z nimi tak dobrze, że czas za szybko przeleciał ;-) Do tego fantastycznie było spotkać Bogdana z żoną, a ich towarzystwo w dniu biegu było również rewelacyjne!

Oj ten weekend będę jeszcze długo wspominać...
Poniżej możecie zobaczyć koszulkę finiszera, którą otrzymał każdy biegacz, który dotarł do mety w limicie i nasze medale...


no i na koniec tradycyjny profil i mapka trasy, tym razem z oficjalnej strony festiwalu biegowego:


 źródło: www.festiwalbiegowy.pl

Biegliście w Krynicy? Jeśli nie - gorąco polecam! Zapisy na kolejny festiwal biegowy już wkrótce :-) 


Moją relację z tego biegu po dwóch latach od debiutu, przeczytacie tutaj: KLIK

3 komentarze:

  1. Po starcie w Krynicy rzeczywiście trudno odmówić sobie kolejnego górskiego biegu. To wciąga! ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj wciąga... to zupełnie inny typ biegania... będą kolejne starty w górach (tak coś czuję :))

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń