poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Słowackie Tatry Zachodnie: Otargańce (Otrhance), Raczkowa Czuba (Jakubina), Jarząbczy Wierch (Hrubý vrch) z Raczkowej Doliny

Kiedy czytałam opis tego szlaku w przewodniku i spoglądałam na dołączony profil wysokościowy, wiedziałam, że trasa ta okaże się wyzwaniem. Nie miałam jednak pojęcia jak wielkim...

Zapraszam na opis przejścia przez Otargańce, Raczkową Czubę i Jarząbczy Wierch. Przejścia, które raz na zawsze nauczyło mnie, że nie można lekceważyć prognoz pogody w górach... Przejścia, które ostro dało nam popalić i  podczas którego naprawdę tęskniłam za spotkaniem  na szlaku innych ludzi! 

Pogoda od rana była piękna. Widoczność super, z kempingu można było podziwiać grań Otargańców. Z wypiekami na twarzy dopakowałam plecak i ruszyliśmy! 
Znów prosto z kempingu, znów pół godzinki do rozejścia szlaków, po przejściu całej Doliny Wąskiej (trasę tę pokonywaliśmy już schodząc z Barańca). Na rozwidleniu odbijamy w stronę Raczkowej Doliny. Po kilkudziesięciu krokach musimy łagodnie skręcić w lewo (z daleka  widać grzybka z tabliczkami oznaczającymi kierunki) i rozpoczyna się "jazda". Stromo w górę od samego początku. 

Rozejście szlaku, do Raczkowej Czuby (Jakubina) 3:25 h

Idąc zgodnie z zielonymi znakami, szybko zyskujemy wysokość, jednocześnie potęgując, już dawno rozpoczętą zadyszkę.


Jest ładnie. Męcząco, ale naprawdę ładnie. 


Znów do czasu. Historia z Barańca zaczyna się powtarzać. Gubimy szlak. Idziemy ścieżką wydeptaną w wysokich zaroślach (znaków jednak brakuje), następnie wychodzimy w miejscu mało urodziwym. Powalone, uschnięte gałęzie na stromym zboczu... to nie jest miejsce, do którego chciałoby się wracać ;)


Próbujemy szukać właściwego szlaku krocząc stromo ścieżkami, które są chyba wydeptane przez piechurów kroczących tędy nieco wcześniej. Bez skutku. W końcu zauważamy białe taśmy przywiązane do niektórych drzew. Nie wiem, czy mają jakiekolwiek znaczenie, ale nas wyprowadziły po naprawdę długim błądzeniu na właściwą, znakowaną dalej na zielono, trasę. 


Cieszymy się bardzo, bo za nic nie chcieliśmy wycofywać się tą stromizną w stronę kempingu. Marzę, by znaleźć się już powyżej piętra kosodrzewiny. Czekam na nieprzyzwoicie piękne widoki. Coś miesza się jednak w pogodzie. Nachodzą jakieś nieprzyjemne chmury. Początkowo je lekceważę. 


Później dociera do mnie, że na ten dzień zapowiadano burze. Zatrzymujemy się, sprawdzamy aktualne sytuacje burzowe. Niby nic. Ale chmury gęstnieją.

Otargańce
 Pierwsze skaliste szczyty pokonujemy bez problemów. Nie ma tu żadnych łańcuchów ani sztucznych ubezpieczeń. Ci bardziej wrażliwi na przepaściste zbocza mogą wspierać się dłońmi.
widać cienką ścieżynę, którą szliśmy 

Kolejne skałki przed nami. Dla nas, trochę już łażących po górach, nie stanowiły większego problemu, były dość ciekawym urozmaiceniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla niektórych mogą być drobnym wyzwaniem. 



No i stało się... Chmury zaczęły przysłaniać najwyższe szczyty. Mając w głowię magię, jaka wydarzyła się na Barańcu, za bardzo się nimi nie przejmowałam. Chociaż ziarno niepewności zostało zasiane. Znów zatrzymaliśmy się na chwilę, sprawdzając, czy nie zbliża się do nas jakaś burza. Cały czas układałam sobie w głowie plan, gdzie schronimy się, gdyby naprawdę zaczęło grzmieć. Kosodrzewiny wydawały się najlepszym pomysłem. Ale w końcu i pojedyncze jej krzaczki się skończyły, ustępując miejsca dostojnym skałom.


W tym miejscu mieliśmy już wątpliwości co robić. Iść dalej? Wracać? Czekać na poprawę pogody? Byliśmy na wysokości ok. 1900 m n.p.m. Sytuacja pogodowa nie wyglądała na groźną, ale do przyjemnej brakowało jej naprawdę dużo. 

śnieg!
 Decyzja zapadła - leziemy dalej.





Widać coraz mniej. Nie wiemy nawet, na który szczyt ostatecznie zmierzamy. Czas na szlaku zaczyna się dłużyć. Tak bardzo chcielibyśmy już osiągnąć kulminacyjny punkt wycieczki - Raczkową Czubę, czyli drugi pod względem wysokości szczyt Tatr Zachodnich. Co jakiś czas kropi. 


Widoczność beznadziejna, to i w ostatniej chwili orientujemy się, że nie jesteśmy na szlaku sami ;) Przed nami pasą się kozice (kamziki :) )


Próbujemy je jakoś przegonić, bo ustawiły się, skubane, akurat na naszej ścieżce. Głośno rozmawiamy, a gdy to nie pomaga, Mateusz uderza kamieniem o kamień. Nadal mają nas w d... pośladkach ;)


Dopiero jak byliśmy naprawdę blisko, łaskawie czmychnęły w bok. Wiadomo - one są tam u siebie, my jesteśmy w Tatrach tylko gośćmi. 


Pniemy się dalej po kamlotach,  


by wyjść na malowniczą, wąską ścieżynę wśród kolorowych traw. 


Na chwilę coś się przeciera, chyba, żebyśmy wiedzieli, że zbliżamy się do szczytu ;) Ale to znów nie ten najwyższy na trasie. 


Wiatr przewiewa chmury...



i kiedy mam już nadzieję, że warto było iść w takim "mleku", bo natura wynagrodzi nam ten trud niezłymi widokami z Raczkowej Czuby, zaczyna ostrzej wiać. 

Wreszcie jest - Raczkowa Czuba!

Jarząbczy

Do tego wiatru dołączają coraz większe krople deszczu. Chwilę później leje już konkretnie. Robimy fotę na szczycie i nie zostajemy tam dłużej niż to potrzebne. Miny mamy nietęgie ;) 



Przed nami ostatni szczyt - Hrubý vrch. Schodzimy stromo w dół. W końcu, w gęstej mgle, wyłaniają się polskie tabliczki. Według nich jesteśmy na Jarząbczym Wierchu, Na moment wpadam w panikę - gdzie my do diaska jesteśmy!? I dlaczego tu? Miał być Hruby! Wyciągam mapę i staje się jasne Hrubý vrch = Jarząbczy Wierch! Uff. Tak to jest, jak się korzysta ze słowackiej mapy i chłonie się tylko nazewnictwo w tym języku. No i mamy teraz do wyboru: zejście przez Kończysty Wierch (taki był plan!) , a następnie dotarcie do kempingu Doliną Raczkową i (znowu!) Wąską lub odbicie w kierunku Wołowca (bez wchodzenia na niego) i zejścia znów finalnie Doliną Jamnicką (którą również schodziliśmy z Barańca). Warunki były fatalne. Chciałam jak najszybciej być na dole. Wygrał więc,  niestety, drugi wariant. 


Na Jarząbczym Wierchu  (Hrubý vrch) :) 
 Zejście do przełęczy do najprzyjemniejszych nie należy. Idziemy zygzakami - tup tup - skręt, tup tup - skręt. Jest dość stromo i ślisko, więc znów trzeba bardzo uważać. Za nami ok. 5,5 h wędrówki!


W końcu możemy podziwiać chociaż Wołowca...  Hurra! 


Namierzamy trzech turystów, idących z przeciwnego kierunku. Prawdopodobnie za ok. kwadrans ich spotkamy. Cieszę się na widok tych ludzi jak dziecko ;) To byli pierwsi i jedyni ludzie, jakich tego dnia w górach spotkaliśmy. Z góry widzimy też, że przed naszym spotkaniem na przełęczy, w dół zmykają kolejne kozice. Na przełęczy i rozwidleniu okazuje się, że nie ma tabliczki ze znakiem zielonego szlaku, na który chcieliśmy odbić. Spotkani turyści mówią nam, że najbliższe zejście jest za Wołowcem! Jak to? Nie do końca im wierzę, może nie chcę wierzyć, bo nie mam najmniejszej ochoty włazić jeszcze na Wołowiec. Spoglądamy w mapę - zielony szlak na niej widnieje. Spotkany chłopak coś tam grzebie w telefonie - mówi, że też widzi ten szlak. Próbujemy przekonać się więc o tym w terenie. Schodzimy delikatnie w dół niezbyt oczywistą ścieżką, ale przynajmniej zgodnie z mapą. Są zielone znaki! Jesteśmy uratowani. Pogoda robi się jednak jeszcze bardziej beznadziejna. Mgła znowu jest bardzo uporczywa. Leje jak z cebra! Mamy problem, by namierzyć poszczególne znaki szlaku (widoczność mocno zmalała!). Szlak prowadzi wzdłuż cieku wodnego. Przy takich opadach jego granica znacznie się zatarła. Dodatkowo co jakiś czas musimy przechodzić z lewego brzegu na prawy. Idziemy bardzo powoli. Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Z prawdziwą radością reagujemy na połączenie ze szlakiem niebieskim. Jednak nawet ten krótki, łatwy fragment, gdy oba szlaki biegną równolegle "robimy" dłużej niż informują tabliczki. Wreszcie jest! Upragniona wiata. Rozsiadamy się pod dachem, zdejmujemy mokre peleryny i wsłuchujemy się w dudniący deszcz. Wyciągamy z plecaków piwo, które było przeznaczone na spożycie w najwyższym punkcie. Wiemy, że stąd jeszcze trochę podreptamy do namiotu, ale jakoś czujemy się już dziwnie bezpieczni. Cieszymy się, że jesteśmy w znajomym miejscu ;) Oczywiście ciężko było ponownie ruszyć stamtąd zadki, ale jakoś się udało. Schodzimy znaną nam już trasą (spory fragment powiela się z zejściem z Barańca). Już tylko lekko mży, zaglądamy więc do chatki przy trasie. 


To coś w stylu hotelu Chocz (Wielki Chocz), tyle, że tu za nocleg powinniśmy zapłacić 5 euro.


Przed wejściem wisi stosowna informacja wraz z numerem konta, na które przelać datki:


Od chatki już niewiele dzieli nas od ciepłej kąpieli i wtulenia się w śpiwory. Spoglądamy za siebie. Widoki  nadal bez rewelacji, ale cieszymy się, że cali i zdrowi (chociaż przemoczeni do granic możliwości) zostaliśmy wypuszczeni z górskiego królestwa. 


Następny dzień pod względem pogodowym zapowiadał się wyśmienicie. Zamiast jednak pójść w góry musieliśmy suszyć buty i odzież. Taka mała "pokuta" za niedostosowanie się do warunków, które,dzięki prognozom, były do przewidzenia na Otargańcach. Mam nauczkę na całe życie. Wiem też jedno... kiedyś trzeba będzie jeszcze raz te Otargańce przejść, ale tylko wtedy, gdy pogodynka da na prawie 100% pewności na słoneczną, bezdeszczową aurę. 

Poniżej nasza trasa:


Dystans: ok. 18 km/ czas przejścia: ok. 9 h (tyle mniej więcej zajęło nam przebycie tej trasy w powyższych warunkach, bez wliczania przerw i dłuższych przystanków)

3 komentarze:

  1. Wchodziliśmy na Otargańce w lipcu 2018 r. Nie doszliśmy do Raczkowej Czuby, więc wracaliśmy tym samym stromym podejściem. Szlak gubiliśmy i przy podejściu i zejściu, bo faktycznie go tam nie ma. Po wycince drzew na na dużym obszarze stromym podejściu nie ma żadnej drogi trzeba się przedzierać między konarami zwalonych drzew i grząską ziemią. Na szczęście było sucho, ale odradzam tę drogę zwłaszcza przy schodzeniu. W Tatry jeździmy od 8 lat, to był jeden z najmniej przyjemnych momentów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moim zdaniem właśnie w górach można najlepiej wypocząć i ja także bardzo chętnie z tych uroków korzystam. Tym bardziej przy takim wyjeździe jestem zdania, że warto jest być porządnie ubezpieczonym. Jak dla mnie bardzo fajne polisy można dostać w https://kioskpolis.pl/ubezpieczenie-tatry-slowackie/ i ja również z niego za każdym razem korzystam.

    OdpowiedzUsuń