wtorek, 10 września 2019

Rumunia: Góry Gutyjskie Gutâi: góry Gutai Creasta Cocoşului (Koguci Grzebień, Cock's Comb Creasta Cocosului) z kempingu Babou Maramures (Breb)



Góry Gutâi to pasmo niezbyt popularne, jednak niezwykle ciekawe. Jego słaba popularność, jest dla nas atutem, bowiem bardzo lubimy, prawie w samotności, odkrywać uroki górskich szlaków. Naszym celem tego dnia był szczyt Creasta Cocoşului (Koguci Grzebień), chyba najbardziej charakterystyczny w tym rejonie. W planie mieliśmy także wejście na najwyższy Vârful Gutâi, ale wszystko zależało od kilku okoliczności. Przede wszystkim pogody. Z okien samochodu pasmo Gór Gutâi wyglądało kapitalnie. Prognozy były łaskawe. Nic, tylko iść na szlak. 


Dojeżdżamy do Brebu, skąd chcemy rozpocząć wędrówkę. Parkujemy na terenie kempingu Babou Maramures. Miejsce wydaje się bardzo klimatyczne, a obsługa sympatyczna. Bez najmniejszego problemu pozwala nam zostawić auto za darmo przed recepcją kempingu, życząc miłego dnia.  


Z kempingu cofamy się ok. kilometra, by wejść na znakowany czerwonym krzyżykiem szlak. Po drodze mijamy bimbrownię, znajdującą się na prywatnej posesji. Pozostałości jabłek ściekają ze specjalnej beczki prosto do przydrożnego rowu. Nikogo to tutaj nie dziwi. Naszą uwagę zwracają także ciekawe przykłady typowo rumuńskiej architektury. 



Tuż za sklepem spożywczym znajdujemy odbicie na naszą trasę. Przyznam szczerze, że gdyby ten szlak nie był oznakowany, bardzo trudno byłoby nam się poruszać w kierunku Creasta Cocoşului. Zgubić się łatwo. Ścieżek jest mnóstwo, więc naprawdę świetnie, że wytyczono tu znakowaną trasę. 


Początkowo idziemy wzdłuż zabudowań. Nie możemy oderwać wzroku od pięknych bram, charakterystycznych dla Maramureszu. 



My także zwracamy uwagę miejscowych, którzy przypatrują nam się z zainteresowaniem. Gdy witamy się z nimi rumuńskim "dzień dobry", ich miny wydają się bardziej przyjazne. 
W pewnym momencie woła nas dość potężny facet, który ma problemy z chodzeniem. Kuśtyka a stronę bramy swojej posesji. Myślałam w pierwszej chwili, że może potrzebuje pomocy. Żal mi się go zrobiło, więc podążamy za nim. Wtem zza bramy wyciąga on plastikową butelkę z przezroczystym płynem. Jasne się więc staje, że to palinka. No to zastanawiam się, czy facet chce się z nami napić, czy co? Problemem był fakt, że mężczyzna nie znał słowa po angielsku, a nasz rumuński ograniczał się praktycznie tylko do "dzień dobry", "dziękuję" i "do widzenia" ;-) Dobra kilku słów jeszcze się podczas pobytu nauczyłam, ale z jego ust chyba żadne z tych akurat nie padło. Przeszliśmy więc na "język migowy", ale nie taki prawdziwy, tylko po prostu pokazywaliśmy sobie pewne gesty. Zrozumieliśmy, że mieliśmy przechylić tę flaszkę i dziabnąć na próbę palinki. Chciałam się wymigać, pokazując, że jesteśmy kierowcami. Facet machnął ręką, jakby nie miało to żadnego znaczenia. Pokazywał coś że to dobre, zdrowe i pomaga na sen... No cóż, przechyliłam butelkę i umoczyłam usta w przezroczystym płynie, mając nadzieję, że wysoki procent odkaził gwint, z którego nie wiadomo kto jeszcze pił przed nami. Mati też dziabnął odrobinę palinki. Pozostała kwestia dogadania się co do ceny. Trochę to trwało, bo w sumie nie mieliśmy w planie kupowania już takiego alkoholu, ale za 12 lei (ok. 12 zł) w końcu, dla świętego spokoju, się skusiliśmy. Dostaliśmy półlitrową plastikową butelkę po wodzie, wypełnioną wysokoprocentowym alkoholem, zakręconą nakrętką od coli. Spokojnie, piliśmy to i nic nam nie jest, mamy się dobrze :-) 

Niestety, gdy byliśmy już na szlaku, grzbiet Gór Gutâi zaszedł chmurami. Zaczęło kropić, a z czasem po prostu padać. Trzeba było iść naprzód i mieć nadzieję, na chociaż niewielkie okienko pogodowe. 

To kolejny przykład na to, jak odmienna w stosunku do prognoz jest pogoda w górach. Miało być całkiem przyjemnie... 


W pewnym momencie odbijamy w stronę jeziora Lacul Morărenilor (Tăul Brebului), którego obszar objęty jest ochroną ścisłą. Przed zejściem do jego brzegu umiejscowiono tablicę edukacyjną z opisami w języku rumuńskim i angielskim. 






Aby iść dalej na Koguci Grzebień, musimy się cofnąć (tą samą drogą) do szlaku (ok. 300 metrów). Na szczęście zaczęło się coś przecierać, chmury wkroczyły jakby na ciut wyższy poziom. 


Przez długi czas jest płasko aż do bólu. Jedynym utrudnieniem były logistyczne przemyślenia jak uniknąć błotka, które nieraz przykrywało całą szerokość szlaku. Po lewej stronie mijamy zarastające jezioro Tăul Chendroalei, które z daleka przypomina bardziej rozległą polanę niż obszar jeziora przy końcu swojego życia.





Nasz szlak zawija nieco, by na Creasta Cocoşului  wejść od drugiej strony. Wreszcie podchodzimy pod górę, przed nami jeszcze do pokonania ok. 400 metrów wysokości. 







Drewniane tabliczki informują , że wchodzimy właśnie na teren rezerwatu przyrody. Oznacza to m.in., że nie możemy tu rozbić namiotu czy biwakować. Nawet w Rumunii w takich miejscach jest to zabronione. 


Szlak jest tu już bardziej uporządkowany, gdzieniegdzie poukładano stopnie z kamieni. Przy trasie umieszczono "książki", dzięki którym dowiemy się więcej na temat fauny i flory rezerwatu, ale także przypomnimy sobie zasady zachowywania się w rezerwacie. 




Pomimo coraz większego deszczu, zaczęło się przejaśniać. Czyżbyśmy mieli farta? Docieramy do podnóża skalistego grzebienia. Przez chwilę mamy możliwość rozejrzenia się dookoła, bo co nieco się odsłania! 







Trwa to jednak krótką chwilę. Dalsza trasa w stronę najwyższego szczytu pasma prowadziła wąską, trawiastą ścieżką. Przy opadach, których doświadczaliśmy,  wędrówka tamtędy wydała nam się wątpliwą przyjemnością. Buty mieliśmy już przemoczone i w zasadzie nie zanosiło się na to, by miało przestać padać, więc zrezygnowaliśmy.  Schodzimy do auta tą samą drogą. Podczas naszego krótkiego pobytu na szczycie spotykamy dwie dziewczyny, jedyne turystki tego dnia.


Creasta Cocoşului z innej perspektywy

Gdy byliśmy jakąś godzinę od szczytu, wyszło słońce i nasze mokre kurtki zaczęły wreszcie wysychać. Zastanawialiśmy się, czy pogoda właśnie spłatała nam figla i powinniśmy iść dalej na szczyt Gutâi? Niedługo później, wszystko znów zasnuło się gęstymi chmurami. Stwierdziliśmy  więc, że mieliśmy wielkie szczęście, że cokolwiek udało nam się tego dnia zobaczyć.


Powrót urozmaicamy sobie schodząc alternatywnymi krótkimi fragmentami szlaku znakowanego także czerwonym krzyżykiem. W Rumunii tak już jest, że szlak się często rozgałęzia na mniejsze odnogi, które po pewnym czasie łączą się w jedną drogę. 

rozwidlenie - obojętnie którędy pójdziemy, ścieżki będą znakowane czerwonym krzyżykiem i obie zejdą się za jakiś czas w jedną

Dalej już nic specjalnego na trasie się nie dzieje, w końcu znamy ją z podchodzenia. Z ulgą zauważamy pierwsza zabudowania, a głodni wchodzimy do Casa lu' Dochia, gdzie czeka nas niemałe rozczarowanie zarówno w postaci ceny za niewielkie porcje jedzenia, jak i tego, że zupa była chłodna, a drugie danie kompletnie zimne. Nawet przemiła obsługa nie uratowała naszego ponurego wrażenia o tym miejscu.



Poniżej trasa, którą wędrowaliśmy:

Z kempingu Breb Babou Maramures w obie stony:
dystans ok. 20 km
czas przejścia ok. 6:30


źródło: endomondo.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz