Waligóra Run Cross... ten bieg na dystansie 25 kilometrów rok temu nieźle dał nam popalić... Ale zarówno Alina, jak i ja uwielbiamy taką poniewierkę! Dlatego, gdy tylko ruszyły zapisy na kolejną edycję, długo się nie zastanawiałyśmy i jako jedne z pierwszych znalazłyśmy się na liście startowej. Ten bieg górski miał być zabawą, miłym urozmaiceniem codzienności... Jednak gdy zaczął zbliżać się wielkimi krokami, postanowiłam sobie dość ambitne cele:
1. Poprawić wynik z ubiegłego roku
2. Zawalczyć o podium w kategorii wiekowej
3. Złamać 3:00h!
Do Głuszycy wybrałam się znów razem z Aliną. Nasz babski team dotarł na miejsce w piątek późnym wieczorem. Trochę się "nawodniłyśmy", spakowałyśmy plecaki na kolejny dzień i czekałyśmy na pobudkę.
Sobota, godz. przed 7. Z głośnika telefonu Aliny ryczy Marylin Manson! Cover grupy Depeche Mode "Personal Jesus" w wykonaniu Mansona zrywa nas z łóżek na równe nogi. Przez okno nieśmiało wbijają się do naszego pokoju promienie jesiennego słońca. Cała okolica mieni się ciepłymi barwami spadających liści. Jest pięknie! To będzie dobry dzień!
Czas ruszać w kierunku biura zawodów...
Tu sporo się dzieje. Praca wre. Wydawane są pakiety startowe, ktoś oddaje coś do depozytu, niektórzy już się rozgrzewają. My z Aliną jeszcze odpoczywamy. Wiemy czego się spodziewać, więc energię zachowujemy na później.
Dobra, zaraz ruszamy. No to szybka fotka na starcie. Kilka podskoków i jesteśmy gotowe stawić czoła tej wymagającej trasie.
z Aliną przed startem |
Chwilę pobiegniemy zabudowaniami Głuszycy, dalej asfaltem w kierunku Łomnicy. Wreszcie jest odbicie na gruntową drogę, która zaprowadzi nas w ciekawsze górskie tereny. Gruntowa ścieżka już robi się nieco wymagająca. Trucht przeplatam szybkim marszem. Widoki stąd są bardzo rozległe. Rozglądam się i podziwiam krajobrazy (tego nie mam w Poznaniu :P ). W okolicy 4-5 km słyszę z ust organizatorki, że jestem czwartą kobietą. Trochę nie chce mi się wierzyć. Biegnący koło mnie chłopak, wtrąca, że za chwilę będę trzecia. Faktycznie doganiam kolejną przedstawicielkę płci pięknej. Mówię mu jednak, to, co myślę - dopiero 1/5 trasy za nami, wszystko się może zmienić. Przed nami Rogowiec, Waligóra, Szpiczak...
Do Rogowca dalej powolny bieg przeplatam przyspieszonym marszem. No i zaczyna się... padam na cztery łapy... to znak, że ruiny Zamku Rogowiec są coraz bliżej...
podejście pod Rogowiec/ fot. Marcin Jagiellicz |
Podejście pod Rogowiec wydaje się jakby było przeorane przez stado dzików ;) Jest grząsko, stromo i pomimo ogromnych chęci, cykam się spojrzeć w obiektyw fotografa, żeby nie paść na kolana ;)
W końcu jestem przy ruinach, z których wypadałoby zbiec. Ruszam w dół, ale nabieram w sposób niekontrolowany takiej prędkości, z którą ciężko mi sobie poradzić, więc postanawiam wyhamować przy pomocy drzewa. Dalej już nie szaleję, delikatnie schodzę w dół. Później trasa robi się przyjemna - łagodnie w górę i delikatnie w dół - podbiegam, podchodzę, nadrabiam czas zbiegając. Przed nami niedługo pierwszy punkt odżywczy. Tuż przed nim spotykamy kilkunastu przypadkowych kibiców - ludzi, którzy wyszli w góry i po prostu postanowili dodać nam trochę otuchy i powera, zagrzewając do dalszej walki. Punkt znajduje się w pobliżu schroniska PTTK "Andrzejówka". To popularne miejsce, skąd wielu piechurów startuje na najwyższy szczyt Gór Kamiennych - Waligórę. Waligóra to szczyt zaliczany do Korony Gór Polski. Będzie także celem pośrednim na naszej trasie, już za moment... Podbiegam pod stromiznę, którą już dobrze znam. To będzie mój trzeci atak szczytowy na tę górę! I za każdym razem łudzę się, że będzie łatwiej i nie będę musiała pomagać sobie rękami. Nic z tego! Znowu na czworakach gramolę się pod górę. Zamieniam kilka słów z fotografem, który uwiecznia mój wyczyn w postaci poniższych fotek:
fot. Jacek Puzio
Za Waligórą słyszę, że jestem czwartą kobietą, chociaż żadna mnie nie wyprzedzała. Cieszę się (chociaż nadal nie dowierzam) i zastanawiam ile brakuje mi do dziewczyny biegnącej w tej chwili na pozycji przede mną ;)
gdzieś za Waligórą/ fot. Agnieszka |
Niedługo później rozpoczyna się mój ulubiony fragment trasy - tzw. "darmowe kilometry" :) Łagodnie w dół, szeroka trasa, można się rozpędzić i pędzić, tak pędzić aż do kolejnego problematycznego miejsca :)
fot. Marcin Nowakowski |
Pod Szpiczakiem czeka na biegaczy kolejny bufet. Biorę łyczek coli i podbiegam jeszcze pod ostateczne strome podejście pod znajomego już "potwora" - Szpiczaka ;)
Tradycyjnie nie jest łatwo. Szybki marsz w końcu zamieniam w zwykły chód. Po drodze wcinam żel energetyczny i liczę, że za chwilę będzie po wszystkim...
Jestem na Szpiczaku. Jest pięknie! Widoczność wspaniała. Podziwiam krajobrazy, jednocześnie cały czas napierając do przodu. Zaraz czeka mnie całkiem przyjemny zbieg.
Na Szpiczaku/ fot. Alina |
Na Szpiczaku/ fot. Alina |
Dalej czekają mnie podejścia pod kolejne "potwory" i jeszcze gorsze zbiegi. Chwilę gadam z innymi zawodnikami, dzieląc się z nimi swoimi wrażeniami z trasy. Czas zmierzyć się z tymi naprawdę trudnymi fragmentami. Zbiegi kompletnie mi nie idą. Tip topami schodzę w dół, a tam gdzie można, przytrzymuję się drzew i gałęzi. Na jednym z tych okrutnie stromych podejść (!) robię trzy kroki w przód i pięć w tył. Pięta na szczęście klinuje się gdzieś w krzakach, bo mogłoby się to zakończyć próbą złapania zająca lub mega widowiskowym zjazdem na kolanach ;P W końcu mam to wszystko za sobą. Przyspieszam i długi odcinek trasy biegnę sama. Trasa skręca w prawo i dalej biegnie dość niewygodnym korytem (po środku trasy wije się jakby wyschnięte koryto żwawego strumienia). Kilka facetów mnie wyprzedza, jak zresztą na każdym zbiegu. Chłopacy mkną w dół jak rakiety, jakby mieli turbodopalanie ;) Zazdroszczę im tego, że potrafią się tak "puścić" i opanować prędkości, które osiągają. Za moment wybiegam na asfalt. Wiem, że stąd do mety już niedaleko i prawie cały czas w dół. Teraz to ja odpalam w sobie rakietę i przyspieszam. Po płaskim asfalcie jakoś nie boję się pędzić i cisnę całkiem nieźle (zegarek pokazuje momentami tempo poniżej 4:00 min/km). Ale czeka mnie jeszcze wypłaszczenie, jakieś tam "lekko pod górkę". Mijam chłopaka, który zagadywał do mnie w okolicy 4-5km (o tym, że za chwilę będę trzecią kobietą ;)) Po małym śledztwie wiem już, że był to Maciej. Robimy rozpoznanie - jak się czujemy na finiszu itp. W końcu Maciej pyta - łamiemy 3 godziny? :O Odpowiadam zgodnie z prawdą - chciałabym, ale nie wiem czy dam radę... Wiem, że lekko nie będzie, od dawna w głowie analizowałam swoje szanse na złamanie "trójki". Ostatecznie nie widziałam takiej możliwości. Maciej jednak mnie zmotywował. Podjęłam to wyzwanie. Zerwał się do ataku bardzo szybko. Tempo 4:25 przez pola - to było dla mnie na finiszu już zbyt wiele. Powiedziałam, żeby leciał, ja będę go gonić. I tak udało mi się wyjść sporo poza strefę komfortu. Ostatnie 3 kilometry biegłam tempem niewiele gorszym od tego jakie miałam podczas bicia życiówki na 5 km w tym roku, po płaskiej leśnej trasie. Tu po ponad 20 kilometrach w górach, zmęczona jak koń po westernie, wykrzesałam z siebie jeszcze całkiem sporo sił. Maciej napotkał jakieś drobne problemy tuż przed finiszem. Wyprzedziłam go i biegłam jak zahipnotyzowana. Nie spodziewałam się jednak, że przed samą metą będę musiała pokonać jeszcze stromy podbieg (w ubiegłym roku meta była usytuowana w nieco innym miejscu). Jasny pierun! Naprawdę!? Na podbiegu widzę Olkę, która zagrzewa mnie do walki na ostatnich metrach i krzyczy, że będę na podium! Ja? Serio? Jakoś wieści z trasy o mojej pozycji w wyścigu były tak nieprawdopodobne, że nie brałam ich do końca do siebie. Przebiegam przez ulicę (służby wstrzymują ruch samochodów). Jeszcze mikroskopijny podbieg i meta... którą prawie udało mi się przeoczyć ;) Na szczęście jakiś pan zaczął gestykulować i mnie nawrócił :) Przebiegam linię mety! Otrzymuję upragniony medal i gratulacje od Ewy, organizatorki tego wymagającego biegu. "Ale się wyrobiłaś" słyszę z jej ust, ale nie mam za bardzo sił, by na ten komplement odpowiedzieć. Muszę usiąść, dojść do siebie po morderczym finiszu :) Konferansjer mówi przez mikrofon, że jestem czwartą kobietą! Jednak! Super! Chociaż mówią, że to najgorsze dla sportowca (również amatora) miejsce. Zamiast się cieszyć, zastanawiam się, dlaczego nie jestem trzecia ;P Wiem jednak, że do trzeciego miejsca brakuje mi kilku minut. To bardzo dużo. Za to jestem trzecia w swojej kategorii wiekowej! A ponieważ miejsca open i te w kategoriach wiekowych się nie dublują, wskakuję na najwyższy stopień podium. Gdy sprawdzam wyniki, okazuje się, że pokonanie tej trasy zajęło mi 3:00:05!Pięć paskudnych sekund, właściwie sześć ;)
podium w kategorii K30/ fot. Marcin Nowakowski |
To był udany biegowy dzień! :)
relaks po biegu :) /fot. Alina |
Wiem, że czas miałabym o wiele gorszy, gdyby nie potężna dawka motywacji, jaką dostałam od Macieja - Dziękuję Tobie bardzo! Sama nie odważyłabym się na taki szalony zryw :)
Tak prezentuje się medal tegorocznej edycji i puchar, który zajął zaszczytne miejsce w mojej skromnej kolekcji ;)
Wieczorem tradycyjnie spotkałyśmy się ze znajomymi biegaczami w browarze Jedlinka, a następnego dnia postanowiłyśmy z Aliną połazić chwilę w Górach Sowich... Pogoda była przepiękna, wkrótce zobaczycie które szlaki wybrałyśmy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz