piątek, 9 sierpnia 2019

Rumunia: Góry Rodniańskie: Przez najwyższy wodospad w Rumunii - Cascada Cailor i przełęcz Șaua Gărgălău Saua Gargalau, czyli błądzenie w trudnym terenie ;)


Od samego przyjazdu do Borszy (Borșa)  , kusił nas Pietrosul Rodnei, najwyższy szczyt Gór Rodniańskich. Mimo nieznajomości okolicy, patrząc w jego kierunku, wiedzieliśmy, że to musi być to! Pogodę zapowiadali wspaniałą, jednak na pierwszy ogień podejście ponad 1600 metrów w pionie wydawało się dość kiepskim pomysłem. Zaproponowałam więc wędrówkę do najwyższego wodospadu w Rumunii - Cascada Cailor. Jeśli pogoda będzie niezła, możemy zawsze wydłużyć wędrówkę i pętelką zejść do Complex Turistic Borşa (Staţiunea Borşa) , skąd planowaliśmy rozpocząć nasz "spacer".Postanowiliśmy dostać się tam autem. Bo pomimo, że Complex Turistic Borşa należy administracyjnie do Borszy, to znajduje się ok. 12km na wschód od centrum miejscowości. Chwilę szukaliśmy parkingu, znajdując go m.in. przy hotelu Roman (bardzo wąski parking po prawej stronie drogi). Jak się później okazało, trochę wyżej położony jest znacznie większy , ale tam zatrzymują się głównie ci, którzy chcą podjechać prawie do wodospadu wyciągiem krzesełkowym. W zasadzie wyciągiem dotrzemy na połoninę -  Poiana Stiol (1350 m n.p.m.) pod szczyt o tej samej nazwie, skąd (z tego co widzieliśmy), wygodną drogą można zejść do kaskady. Według mapy, pod wyciągiem biegnie szlak niebieskiego paska. My jednak do podchodzenia wybraliśmy czerwone trójkąty. 


Trasa wyciągu krzesełkowego

Wyciąg można oglądać online dzięki kamerze pod adresem:

Spod hotelu Roman cofamy się nieznacznie i odbijamy w lewo. O dziwo znajdujemy oznaczenia szlaku! Biegnie on najpierw wzdłuż zabudowań. Ludzie dziwnie nam się przyglądali, niektórzy kłaniali się i mówili "dzień dobry".

początek trasy biegnie wzdłuż zabudowań

Wreszcie wchodzimy w las. Tu oznakowanie już zaczyna płatać figle. Kilka razy rozdzielamy się z Mateuszem, próbując znaleźć właściwą drogę. Najczęściej jednak, w którymś momencie, ścieżki łączą się ze sobą.



Oprócz właściwych oznakowań (czerwony trójkąt na białym tle), znajdujemy także czerwone  trójkąty, namalowane na drzewach i kamieniach,  sprayem. Uznajemy je także za znaki wskazujące prawidłową drogę.
 



W zasadzie do wodospadu zbyt wiele na trasie się nie dzieje. Co jakiś czas spoglądamy do tyłu - tam pojawiają się pierwsze ciekawsze widoki.



W pewnym momencie, trasę przecinają nam kozy i owce. Ten widok maluje na naszych twarzach szerokie uśmiechy.



Dalej słyszymy już ludzi. To znak, że zbliżamy się do wodospadu Cascada Cailor, o łącznej wysokości ok. 90 metrów. Ten widok robi wrażenie!




Turystów tu całkiem sporo jak na warunki w rumuńskich górach. Większość jednak kończy węrówkę przy wodospadzie i wraca w stronę wyciągu. Wdrapujemy się nieco wyżej i po krótkiej sesji zdjęciowej próbujemy znaleźć dalsze znaki naszego szlaku.



Są, potem ich nie ma i tak na zmianę. Mateusz po raz pierwszy uruchamia aplikację w telefonie, bo nasza papierowa mapa jest w kiepskiej skali i trudno było na niej znaleźć charakterystyczne punkty.



Pniemy się prawie pionowo zarośniętą ścieżką, która momentami jest widoczna, po czym na jakiś czas znika. 



Ostatecznie wiemy, że musimy podejść do przełęczy, skąd liczymy, że szlak będzie nieco przyjemniejszy. Na zdjęciu nie widać za bardzo tej stromizny. Musicie uwierzyć, że w słońcu szło nam się wyjątkowo ciężko. 





W końcu docieramy do punktu pośredniego (hala Ştiol). Zerkamy na zegarek - jest jeszcze wcześnie. Pogoda raczej nie powinna się zepsuć. Postanawiamy iść w stronę przełęczy Șaua Gărgălău (znaki niebieskiego paska).



Rozległe, prawie płaskie połoniny trochę nas rozleniwiają. Idzie się nimi bardzo przyjemnie, jednak wiemy, że całkiem niedługo będziemy się skrabać w górę. W końcu wysokości musimy jeszcze nabrać.








Docieramy do miejsca nazywanego Tăul Știol. Tu przypadkowi turyści mówią nam, bez pytania, że jezioro (Iezerul Bistriţei) jest po lewej stronie. Podchodzimy kawałek do niego, jednak nie docieramy do brzegu (trochę nam się nie chciało). Cofamy się nieznacznie, by zacząć podchodzić, jak najszybciej, na przełęcz Șaua Gărgălău.



Przy szlaku pasą się luzem krowy, które zdają się w ogóle nie zwracać na nas uwagi. One są dla nas atrakcją, my dla nich raczej nieszczególnie ;)







Co jakiś czas przechodzimy przez skupiska wełnianki... Okoliczne łąki są przepięknie ukwiecone i można rozróżnić tu wiele gatunków górskiej roślinności. 



Podejście z Tăul Știol nie było bardzo uciążliwe, chociaż kilka razy zatrzymaliśmy się na trzy głębsze oddechy. Widok z przełęczy wart był podjęcia każdego wysiłku. Postawienie stóp na wysokości 1907 m n.p.m. dało nam możliwość podziwiania malowniczych panoram (łącznie z górą marzeń - Pietrosulem!) 










Słysząc nasze rozmowy w języku polskim, odezwała się do nas Rodaczka. Krótka pogawędka przerodziła się w  dłuższą rozmowę o największych atrakcjach regionu i szlakach, którymi warto powędrować. W pewnym momencie przywitał się z nami  rumuński turysta. Wymieniliśmy się kilkoma zdaniami po angielsku. Dowiedziawszy się, że mieszka w Complex Turistic Borşa, postanowiłam poprosić go o wskazanie dalszej drogi (bo odbicie na szlak w kolorze czerwonego paska znowu nie było oczywiste) . Kiedy powiedziałam mu którędy zamierzamy iść, stwierdził, że to dość długa trasa, ale można ją sobie skrócić odbijając wcześniej w prawo, poza szlakiem. Następnego dnia miał odbywać się tamtą drogą jakiś wyścig, więc podobno powieszono już oznaczenia i ogólnie łatwo będzie nam się odnaleźć. Super - pomyślałam. Przy okazji zobaczymy jeszcze jeden wodospad.




Rozpoczęliśmy schodzenie. Musieliśmy dostać się do Przełęczy Şaua Galațului, za którą trzeba było odbić na znaki niebieskiego trójkąta.






Oczywiście znaków w terenie brakuje. Jedynie spoglądając w mapę i aplikację mieliśmy pozorną pewność, że jesteśmy na właściwej drodze. Po jakimś kilometrze zauważamy pierwszy niebieski trójkąt - hurra! :D




Ścieżkę, o której mówił nam rumuński turysta, prawdopodobnie przegapiliśmy. Tzn. mam podejrzenia, w którym miejscu mogła się rozpoczynać. Za to natchnięci jego poradami, że łatwo się idzie bez szlaku itp. postanowiliśmy, mimo wszystko, skrócić sobie drogę, wchodząc na następną nieznakowaną ścieżkę przez szczyt Păltinişul (1773 m n.p.m). Wydawał się w zasięgu ręki, a i ścieżka na niego była dobrze widoczna, więc nie zastanawiając się długo ruszyliśmy w jego kierunku. Dróżka szybko się skończyła, a szczyt okazał się być dużo dalej, schowany za wierzchołkiem, który błędnie braliśmy za najwyższy punkt. Zaczynamy iść w gęstych zaroślach jagód.












Ale z góry widzimy stację kolejki, która miała się pojawić przy trasie, więc myślimy, że jesteśmy uratowani! Nic bardziej mylnego. Złazimy z "jagodowej góry" (Păltinişul), chwilę prowadzi nas wydeptana dróżka. Potem się kończy.  Dalej pojawia się kolejna ścieżyna, taki stary, zapomniany szlak (poukładane kamienie). Ale to też ma swój kres w najmniej oczekiwanym momencie. Później są tylko gęste drzewa, krzaki... no nie da się tamtędy przejść.



Cofamy się więc troszkę w górę, ale kompletnie tracimy orientację. Już nie wiemy skąd zeszliśmy ani w którym kierunku iść do stacji kolejki. Kroczymy w bardzo trudnym terenie. Mati działa z aplikacją, ale często kierunek, który wskazuje nam telefon jest tak zarośnięty, że nie mamy szans się zmieścić pomiędzy gałęziami. Jestem bliska ataku paniki. Wcale nie jest mi do śmiechu. Przeciskamy się przez krzaki, ćwiczymy figury, jakie nie śniły się tancerzom baletu mongolskiego.  Przechodzimy przez grube konary, przyjmujemy takie pozy, że bez problemu dostalibyśmy angaż do dwudziestej trzeciej części "Dirty Dancing". Dawno nie zapewniłam swojemu ciału takiego rozciągania. Ale łatwo nie jest, serducho wali mi jak oszalałe. To miała być luźna wycieczka, na którą nie wzięliśmy nawet głupiej latarki. Przywołuję siebie do porządku - przecież latarka jest w telefonie! Ale wcale nie chciałabym w tych krzaczorach spędzić wieczoru ani nocy! O nie! W końcu docieramy do drogi, która w normalnych polskich warunkach mogłaby być szlakiem. I o dziwo to jest szlak! Znakowany niebieską kropką! Chyba wiemy już gdzie jesteśmy. Po kilkuset metrach widzimy stację kolejki. Uff! No to po strachu. Kolejka nie działa, nawet liny są ściągnięte. Ale cieszymy się, że osiągnęliśmy ważny punkt orientacyjny.

Stamtąd pozostało nam podreptać jeszcze kilka kilometrów do auta dość niewygodną, zygzakowatą, wysypaną szutrem drogą. Prowadzi tędy dalej podobno ten znakowany niebieską kropą szlak. Oznakowania w terenie nie znaleźliśmy żadnego!



Widoki z trasy trochę wynagradzały nasze zmęczenie i stres, którego przed chwilą doświadczyliśmy. Szczerze mówiąc nie wiem jak sprawnie wydostalibyśmy się z tych krzaków bez aplikacji w telefonie. Mati po wszystkim powiedział mi, że bał się najbardziej tego, że aplikacja zaparowadzi nas do jakiegoś urwiska, z którego trzeba będzie zrobić odwrót. Na szczęście nic takiego się nie stało.



Gdy nasze stopy stanęły na asfalcie, myśleliśmy już tylko by znaleźć Romana ;) Na szczęście do hotelu Roman prowadzą drogowskazy przyczepione po obu stronach głównej ulicy.  Zastanawialiśmy się... jeśli  tak zaczynają się nasze wędrówki w rumuńskich górach, to co będzie później? Na pewno wybiliśmy sobie z głowy łażenie poza szlakami. Zatrzymaliśmy się jeszcze po małe spożywcze zakupy w markecie Unicarm. Z parkingu spojrzeliśmy masywną sylwetkę Pietrosula i jeszcze bardziej zapragnęliśmy wspiąć się na jego wierzchołek. Czyż nie jest wspaniały? 😍



A  tak powinna wyglądać wędrówka zaplanowaną trasą:

źródło: mapy.cz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz