piątek, 20 października 2017

18 PKO Poznań Maraton, czyli co poszło nie tak... (nie popełniajcie moich błędów).

Czasem mam wrażenie, że jestem zbyt ambitna z tym swoim bieganiem... Wynik, który udało mi się wykręcić w Poznaniu w niedzielę, ucieszyłby z pewnością niejedną osobę. Ale to tak jest... Mi też ciężko zrozumieć, jak ktoś narzeka, że pokonał maratoński dystans np. w 3:45. Przecież to wynik, za który dałabym się pokroić ;) Spokojnie, nie miałam zamiaru jeszcze w tym roku pobiec maratonu tak szybko...



Na jesień zaplanowałam start w Maratonie Puszczy Bydgoskiej, więc długo biłam się z myślami, czy w ogóle wystartować w Poznaniu zaledwie dwa tygodnie później. Udało mi się wygrać pakiet startowy na poznański maraton, więc decyzja zapadła - pobiegnę! Nie wiedziałam jednak, czy powalczę o życiówkę, czy pobiegnę na luzie (ciekawe czy w ogóle tak potrafię ☺). Jakby tego było mało, spróbowałam zdobyć także pakiet na Dychę Drzymały w Rakoniewicach. Pakiet za 10 zł, więc numery startowe rozeszły się jak świeże bułki (w 6,5 minuty!).  Załapałam się! No to szykował się intensywny październik...

Maraton Puszczy Bydgoskiej ukończyłam bardzo zadowolona, na drugim miejscu open kobiet. W Rakoniewicach pobiłam swoją życiówkę na 10 km o prawie 3 minuty (obecnie wynosi ona 47:06!). Na ostatnim treningu przed maratonem była moc! Czułam się wspaniale i wtedy postanowiłam atakować życiówkę na królewskim dystansie w Poznaniu...

Coś jednak poszło nie tak... Po pierwsze zbyt lekko potraktowałam dietę. Jadłam, co miałam pod ręką w ilościach znacznie przekraczających rozsądne (przecież w niedzielę wszystko spalę, muszę mieć siłę!). Węglowodany to jedno, ale miałam ogromną ochotę na jakieś "śmieciowe" żarcie i wcale się nie powstrzymywałam. W efekcie zmagazynowałam zapasy niczym niedźwiedź na całą zimę. Czułam się ociężała, "spuchnięta", ale miałam nadzieję, że to przejdzie. Nie udało mi się również z odpoczynkiem i regeneracją. Może zluzowałam  treningi, ale nie wysypiałam się porządnie, a w przeddzień startu zabrałam się za gruntowne porządki w domu, bo szkoda mi było czasu na odpoczynek i chciałam trochę zagłuszyć stres związany z maratonem.

fot. Mati


No i przyszedł dzień startu... Wczesna pobudka i przejedzenie dzień wcześniej spotęgowały mój brak apetytu. Zjadłam mikroskopijną bułeczkę z masłem i dżemem, popiłam kawą i tyle. Nic więcej nie mogłam w siebie wmusić. Przed wejściem do stref startowych spożyłam banana, który miał zapewnić mi moc na pierwsze kilometry. No, ale stało się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał. Start maratonu przesunął się o ok. 45 minut. Faktycznie organizatorzy jakoś z tego wybrnęli... Cały czas coś się działo, rozgrzewka, występ Meza itp.  Chociaż każda kolejna rozgrzewka coraz bardziej mnie irytowała i zamiast bojowego nastroju, pojawiło się zniechęcenie i lekkie zrezygnowanie. W końcu ruszyliśmy. 

początek zmagań,  z Aliną :) fot. Mati

Od samego początku biegło mi się kiepsko. Źle się ustawiłyśmy z Aliną w strefie startowej - na końcu grupy osób, które chciały złamać 4 godziny... Było bardzo tłoczno. Próbowałyśmy wyprzedzać, ale za chwilę trzeba było zwolnić. Ta ciągła zmiana tempa wkurzała mnie nieziemsko. Dodatkowo nie widziałam szans, żeby nadrobić stratę i biec wreszcie ustalonym przez siebie wcześniej tempem. Na pierwszym punkcie odżywczym ledwo dopchałam się po kubek "czegoś mokrego" - trafiłam na izotonik. Rozbolał mnie żołądek, pociłam się jakby właśnie padał rekord temperatury powietrza na świecie i Poznań miał zdeklasować Dolinę Śmierci z temperaturowym rekordem z 1913 roku. Już przed dziesiątym kilometrem byłam głodna, zjadłam więc banana. Do bólu żołądka dołączyły kolki. Może wszystko nie było jakieś bardzo uciążliwe, ale powodowało dyskomfort. 


przed wiaduktem na Hetmańskiej, fot. Mati
Po znienawidzonej "agrafce" na Wildzie wyprzedziłam peacemakerów na 4 godziny. Wreszcie luz... można biec swobodnie. Chciałam biec zaledwie ciut szybciej niż zawodnicy łamiący czwóreczkę. Udało mi się to przez kilka kilometrów. Parzyły mnie już podeszwy stóp. Oszczędzałam przed maratonem buty, w których startowałam (nie chciałam ich przemoczyć itp. ), a one tak mają już, że jak długo ich nie używam, to później dają się we znaki "znajomym" parzeniem, jakby chciały mi wykrzyczeć - "dlaczego tak dawno nie miałaś nas na stopach, myślałyśmy, że już nigdy nie wrócisz!" ;P  Koło 20 kilometra minęłam swoich prywatnych kibiców - dziadków, ciocię i Marcina z Dorotą. Pozwolili mi na chwilę zapomnieć o tym jak bardzo nie chce mi się biec. Ale kawałek dalej przeszłam do marszu. Brakowało mi sił. Zaczęłam kombinować z zapasami żeli, dextro, które miałam ze sobą. Długo nie musiałam czekać na to, by ekipa na 4 godziny mnie wyprzedziła. Usłyszałam jeszcze przyjazne "gRUNwald dajesz", od kolegi Marka, co zmotywowało mnie do tego by podbiec kilkadziesiąt metrów i koniec. Więcej się nie dało. Było mi trochę przykro, bo marzenie o życiówce w tej chwili prysło jak bańka mydlana. Włączył mi się mały agresor - "pie***ć ten maraton" ;) I tak ciężko było już prawie do samego końca... Bieg (nawet nie najgorszym tempem) przeplatany marszem. Z tym, że koło 27 km moje myśli zaczęły nawet krążyć wokół zejścia z trasy. Wtedy kibice dodawali otuchy, inni zawodnicy zagrzewali mnie do walki - to było piękne! Do tego moją motywacją stał się  ładny medal i piwo na mecie :-) Muszę się zmieścić w 4:30! - to właśnie postanowiłam. 

nie wiem gdzie to, ale jesień mamy ładną w Poznaniu :) fot. Mati
I tak sobie pląsałam od punktu z wodą do punktu z wodą. Tempo biegu, truchtu, czy jak to nazwać, spadło, ale najważniejsze dla mnie było przemieszczanie się w kierunku mety. W końcu do mety było już bliżej niż dalej... Przy punktach odżywczych przechodziłam do szybkiego marszu, który pozwalał trochę odpocząć, by dalej spróbować podkręcić tempo na kolejnych kilometrach. Sił nawet starczyło na to, by ten przerażający podbieg na ul. Św. Wawrzyńca pokonać świńskim truchtem! Dalej strefa kibica gRUNwald team Poznań ze słynną ścianą. Głośny doping dodał mi skrzydeł! Pofrunęłam więc dalej jak po Red Bullu ;) i koniec tego maratonu już był prawie bez bólu ;) Zaczęłam przyspieszać, uśmiechać się i cieszyć tym, że teraz to już chyba dokulam się do mety.


fot. Mati


fot. Mati


Na ostatniej prostej włożyłam obie słuchawki do uszu (dlaczego nie zrobiłam tego w momencie kryzysu!?) i energetyczna muzyka niosła mnie już do samej linii mety. 

fot. Mati


fot. Mati


Na ostatnich 2 kilometrach udało mi się nadrobić ponad minutę w stosunku do prognozowanego czasu! Była moc! (tylko dlaczego tak późno!?). Według zegarka, na metę wbiegałam w tempie ok. 4:30 min/km!

fot. sts.timing.pl

Czas netto 4:07:36 - na to, co działo się w mojej głowie i ciele na trasie, to mogę napisać, że jestem zadowolona. Gdy jednak pomyślę sobie, że rok temu było dużo lepiej (17 PKO Poznań Maraton) to mam ochotę poprawić ten wynik nawet jutro :P

Za linią mety spotkałam Wojtka, z którym udałam się po odbiór medalu :) 

fot. Emocjonalna

Na finiszerów "polowała" Kasia G., uwieczniając wiele niepowtarzalnych emocji. Byłam potwornie zmęczona. Musiałam klapnąć na chodniku i dojść do siebie. To był chyba mój najgorszy start w życiu. I chociaż wiem, że nie każdy start musi być życiówką, muszę przyznać przed samą sobą, że narobiłam sporo głupstw przed tym maratonem... Do listy błędów warto dodać jeszcze brak treningów w tempie startowym (ostatnio biegałam trochę szybciej, więc wolniejsze tempo podczas maratonu po prostu mnie męczyło) i brak krótkiego rozruchu w przeddzień maratonu, no ale przede wszystkim - nie biega się dwóch maratonów w odstępie 2 tygodni! Na szczęście wyciągnęłam wnioski i chyba na własnych błędach czegoś się nauczę. Najgorsze jest to, że chciałam trzasnąć taką fajną życióweczkę (3:5x) na koniec sezonu i zakończyć (chociaż na jakiś czas) bieganie asfaltowych maratonów. W tej sytuacji jednak... chyba jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa... Polecicie jakiś fajny, nawet kameralny, maraton po asfalcie na wiosnę? :D 



Biegowy rok 2017 uważam za zakończony. Za mną kilka ważnych startów, m.in. 3 półmaratony, 1 bieg górski, 3 maratony i jeden ultra maraton (55km)... działo się! Całkiem nieźle, co?

Czas na odpoczynek, utrzymanie aktywności fizycznej na optymalnym poziomie, wzmocnienie mięśni i pracę nad dietą. Z tym ostatnim będzie problem. Ostatnio zapytałam Mateusza czy lubi np. moje placki z cukinii, batatów (jak zrobię to je, ale nie wiedziałam na 100% czy lubi). Wiecie co odpowiedział? "Najbardziej lubię placki ze schabu"  ;)

2 komentarze:

  1. Ja mam wielki szacunek dla każdego biegacza, a dla tych, którzy biegają maratony szczególnie! Mateusz niedawno zaczął biegać, brał udział w dwóch biegach na 10 km :) ja moze kiedys tez zaczne ;)
    Pozdrowienia i gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję :)
    Nieważny dystans, ważne, żeby bieganie lub jakakolwiek inna aktywność sprawiała przyjemność. Gratulacje dla Mateusza! Z sentymentem wspominam swoje pierwsze zawody. Jeśli mu się podoba, niech robi to dalej :) A Ty Magdo zacznij jak będziesz gotowa. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń