poniedziałek, 20 lutego 2017

Sudecka Żyleta, czyli największe (do tej pory) wyzwanie w moim życiu...


"W górach musisz wykonać pewien wysiłek bez zapłaty. Jest to mistyka, szukanie czegoś wyjątkowego. Do tego trzeba mieć wyobraźnię i filozofię życiową. Nie każdego na to stać, nie każdemu się chce. Bo w górach nie ma granic, tam się szuka wolności." ( K. Wielicki)
Cytat znaleziony na stronie facebookowego wydarzenia Maratonu Pieszego "Sudecka Żyleta" bardzo przypadł mi do gustu, dlatego musiałam umieścić go na wstępie tego wpisu...


Gdy termin Maratonu Pieszego "Sudecka Żyleta" zaczął się zbliżać w tempie ekspresowym, moja euforia mieszała się z wątpliwościami... 
Przecież ja nigdy nie pokonałam dłuższego dystansu w górach niż 34 km (Festiwal biegowy w Krynicy Zdroju) ani nie przeszłam w warunkach zimowych więcej niż 20 km (Zimowe wejście na Śnieżnik), nasza próba wejścia z Aliną po ciemku na wschód słońca na Jaworzynie Krynickiej zakończyła się fiaskiem (Jaworzyna Krynicka), a tu przed nami nie lada wyzwanie- 43 kilometry wędrówki sudeckimi szlakami, planowane na ok. 13-15 godzin, w tym spora część marszu, gdy na dworze będzie już ciemno... 
No cóż - wyzwanie podjęte, razem z Aliną i Basią zapisane, no to próbujemy swoich sił!

W piątek wyruszamy z Poznania w godzinach popołudniowych, by wieczorkiem dotrzeć do miejscowości Boguszów-Gorce, skąd w ubiegłym roku wchodziłam z mężem na Chełmiec (Chełmiec). Zameldowałyśmy  się w domu gościnnym "Rodar" i zrobiłyśmy zapasy prowiantu i napojów na następny dzień. 
Noc była ciężka. Emocje, nerwy, spanie poza domem, latarnie świecące prosto w okno... to wszystko powodowało, że często się budziłam. Z ulgą więc przyjęłam dzwonek budzika i sygnał do wstawania. 

Przed 8 zameldowałyśmy się na starcie (stacja pkp Boguszów-Gorce), gdzie odebrałyśmy "pakiet startowy" (mapkę, odblaskową opaskę, przypinkę itp.)


Kwadrans po 8 cała grupa licząca ok. 200 uczestników ruszyła...

Bardzo szybko się rozgrzałyśmy. Rytmiczny marsz po płaskim, a później podejście na Dzikowiec szlakiem zielonym dostatecznie podniósł nam tętno, jednocześnie zaostrzając apetyt na więcej...

gdzieś przed Dzikowcem...

Na Dzikowcu krótki postój, foteczki, selfiki ;P i radość  ze zdobycia pierwszego punktu trasy.


Uczestnicy "Żylety" na trasie 




Pogoda niestety nie sprzyjała widokom. Było bardzo ciepło, wyższe partie gór zasłaniała przez to gęsta mgła, która za nic nie chciała się ruszyć, nie pozwalając na podziwianie bajkowych zimowych krajobrazów...



Po krótkim odpoczynku, małymi grupkami, rozpoczęło się schodzenie. Pomyślałam, że to będzie "pikuś". Jednak byłam w błędzie ;) 

Było stromo, śnieg był mokry, grząski, powodujący obsunięcia. Tu założyłyśmy kolce, nakładki antypoślizgowe, ale niewiele one pomagały. Bardziej wprawieni wędrowcy zjeżdżali tu na butach jak na nartach, my uważnie stawiałyśmy każdy krok, ale oczywiście nie obyło się bez pierwszych wywrotek. Na szczęście niegroźnych. 




Po najgorszych fragmentach, pełnych stromizny, na mimo wszystko dość ryzykownym podłożu (w okolicy 8 km) , upadła Basia. Upadek był bardzo niefortunny. Nie wyglądał groźnie, niestety obecnie nie jest za wesoło z Basi kolanem :( Mimo tego Basia- twardzielka szła dalej... 


W końcu przyszło upragnione wypłaszczenie... Dotarłyśmy do Unisławia Dolnego, skąd zaczęło się wspinanie na Stożek Wielki. To podejście ostro dało się we znaki... Stromo, cienka ścieżyna, no i przepaściste zbocza, które jakby tylko czekały na nasz fałszywy ruch ;) To był ok. 10 km naszej trasy. 

na Stożku Wielkim

I znowu czekało nas lekko strome zejście, ale już nie takie straszne jak to z Dzikowca. No chyba, że byłyśmy już nieco bardziej odporne na stromiznę. Kolejnym punktem była miejscowość Sokołowsko. Tu zrobiłyśmy dłuższy postój. Z Aliną wskoczyłyśmy do sklepu uzupełnić zapasy. Ja wypiłam szybkie piwko, które doskonale ugasiło pragnienie i postawiło mnie na nogi. 


Następnie szlakiem czarnym dotarłyśmy do grzbietu granicznego. 


Dalej wędrowałyśmy szlakiem zielonym... gdzieniegdzie zaczęło się przecierać, odsłoniły się pojedyncze szczyty.... 





Było coraz piękniej...







Gdy odbiłyśmy ze szlaku zielonego znów na na czarny, zrobiło się nieco monotonnie. Widoków już nie było. Dreptałyśmy przez las za grupą innych "żyletkowiczów". 
Pod Suchawą powinnyśmy odbić na Waligórę, na żółty szlak. Waligóry obawiałyśmy się od samego początku, a właściwie zejścia z Waligóry. Na ten szczyt wchodziłam z mężem w warunkach letnich (Waligóra) i wówczas przy podejściu sprawił nam drobne problemy. Zejście tą trasą zimą musi być niezłym hardkorkiem ;) Niektórzy doradzili nam zejść od razu do Andrzejówki dalej szlakiem czarnym, omijając więc Waligórę. Mając na uwadze kontuzję Basi i konieczność dalszej wędrówki, zmodyfikowałyśmy trasę po raz pierwszy. Widząc miny osób wracających z Waligóry i słysząc ich opowieści, stwierdziłyśmy, że chyba dobrze zrobiłyśmy. 
przed schroniskiem "Andrzejówka" 


W Andrzejówce czekał na nas przepyszny żurek z jajem i dużą ilością kiełbachy. Przyznam szczerze, że nie przepadam za żurkiem, ale ten w "Andrzejówce" smakował mi tak bardzo, że śmiało mogę go uznać za najsmaczniejszą zupę ostatniego roku, jaką miałam okazję jeść ;)  




Waligóra w zimowej odsłonie
Niestety po wizycie w "Andrzejówce" trochę się zagapiłyśmy i poszłyśmy złą drogą, następnie odbiłyśmy w bok, w miejscu, gdzie nie przechodził żaden znakowany szlak. Podchodziłyśmy pod jakiś stok narciarski albo łąkę, na której latem pasą się owce ;) Naprawdę nie wiem co to było, ale pioruństwo strome i wyczerpujące. Na szczęście para, która również pomyliła drogę, wyprowadziła nas na właściwą trasę. Stamtąd widziałyśmy już co jakiś czas na śniegu oznaczenia, strzałki wyznaczające kierunek marszu. Przy takim zmęczeniu było to spore ułatwienie. 
Wędrowałyśmy dalej szlakiem żółtym... w okolicy Rogowca zdecydowałyśmy się na krótki postój. Coś zjadłyśmy i przygotowałyśmy czołówki i latarki, bo zaczęło się robić szaro... 

Już po ciemku, oświetlając sobie trasę czołówkami zeszłyśmy do Jedliny Zdroju. To zejście w pewnym momencie zrobiło się bardzo nieprzyjemne. Grząski śnieg i stromizna powodowały poślizgi niekontrolowane. Stopa z każdym krokiem "zjeżdżała" niżej o kilka, kilkanaście centymetrów. Tu Basi kolano wysiadło na dobre. Wszystkie byłyśmy bliskie rezygnacji. Drogowskaz wskazywał ok. 5 godzin drogi na Wielką Sowę, do przejścia jeszcze ok. 13 km. Do tej pory nasza trasa przedstawiała się tak:



Część ekipy, która znalazła się z nami w Jedlinie, zadeklarowała koniec wędrówki. Pojawiła się również opcja podjechania do Rzeczki i zdobycia Wielkiej Sowy inną trasą. Przez to maratoński dystans zostałby o kilka kilometrów skrócony, ale mielibyśmy wszyscy większe szanse na dotarcie do mety. Może to trochę nie fair, ale od samego początku każda z nas marzyła o tym, by dojść do celu. Tam czekały na nas zarezerwowane łóżeczka i upragnione piwo ;) Niewiele było czasu do namysłu. Ostatni autobus wyjechał już z Wałbrzycha, więc w Jedlinie miał być za kilkanaście minut. Basia nie mogła iść dalej... to było pewne. Osoby rezygnujące w Jedlinie obiecały zaopiekować się Basią, więc pobiegłyśmy z Aliną i dwoma innymi dziewczynami na ten autobus. 

Z Rzeczki już na nogach, ale nadal z tymi wielkimi plecakami wgramoliłyśmy się na Wielką Sowę. Było koło 22. Spotkałyśmy po drodze wielu innych uczestników "żylety". Na szczycie czekały na nas gratulacje od organizatorów, którzy doskonale wiedzieli, że trasę zmodyfikowałyśmy (zresztą nie widziałam powodu, by ten fakt ukrywać), w końcu wlazłyśmy na Sowę z innej strony. To nie było aż tak istotne, ponieważ czułyśmy się mimo wszystko zwyciężczyniami. 



Na Wielkiej Sowie

Wieża na Wielkiej Sowie



Ominęłyśmy spory fragment trasy... Pewnie dałybyśmy radę to przejść, gdybyśmy poszły dalej i nie stałoby się coś, na co nie miałybyśmy wpływu. Nie wiem tylko ile czasu by nam to zajęło... Tak, czy inaczej nasze endomondo wskazało łącznie ok. 38 km. To całkiem niezły wynik, chociaż wiadomo, niedosyt lekki pozostał ;) Radość ze zdobycia celu wycieczki najbardziej chyba jednak psuje myśl i świadomość, że nie było z nami Basi. 



Gdy dotarłyśmy do schroniska, były oklaski, radość i wspólne biesiadowanie. Kładłyśmy się spać przed 3 w nocy, a pobudkę zrobiłyśmy ok. 7:30. Mimo wszystko wstawało się bardzo rześko. 
Następnego dnia czekał nas jeszcze ok. 8 kilometrowy spacer do stacji kolejowej w Ludwikowicach Kłodzkich.

Było ciepło, słonecznie, zza uroczych chmur przebijało piękne, niebieskie niebo, wszystkie okoliczne szczyty były widoczne...



Żal było opuszczać Góry Sowie... 


Na deser Dolny Śląsk zasponsorował nam piękne widoki z pociągu na trasie Ludwikowice Kłodzkie - Wałbrzych... chyba z nadzieją, że niedługo tam wrócimy... może jeszcze przed kolejną edycją "żylety"? :) 

Można się czepiać, że nie dałyśmy rady, że oszukałyśmy... każdy miał jednak swoją własną żyletę... Było męcząco, ale pięknie... dotarłyśmy do celu, w zdecydowanej większości o własnych siłach :) 

A o Wielkiej Sowie, zdobytej we mgle, w mimo wszystko o wiele łatwiejszych warunkach, przeczytacie TU.




wtorek, 14 lutego 2017

Zamek Książ i palmiarnia Wałbrzych

W najbliższy weekend wreszcie po raz pierwszy w tym roku zobaczę góry. Tym razem będzie to babski wyjazd, a przed nami do pokonania dystans 43 km w zorganizowanym maratonie pieszym 
"Sudecka Żyleta".
Niedługo zapewne będziecie mogli przeczytać tutaj relację z tego wydarzenia. Póki co bardzo proszę - trzymajcie kciuki, żeby udało nam się bez większych problemów dotrzeć do mety!

Dziś mam dla Was bardzo zaległą relację ze zwiedzania Zamku Książ oraz wałbrzyskiej palmiarni... Miejsca te odwiedziliśmy z mężem zdobywając kilka szczytów Korony Gór Polski w ubiegłym roku. Jak wiecie, zawsze oprócz szczytu z listy, wyszukuję ciekawe miejsca, szlaki, które warto odwiedzić, będąc w danym regionie. Tym razem, po zdobyciu Waligóry (relacja TU), pojechaliśmy do Wałbrzycha, by zwiedzić zamek, który od dawna był na mojej liście miejsc do odkrycia...

Odkąd zobaczyłam gdzieś zdjęcie Zamku Książ, miałam ogromną ochotę zobaczyć go na własne oczy. Od tego czasu minęło dobrych kilkanaście lat. Jakoś nigdy nie był po drodze, w okolicach Wałbrzycha byłam zawsze tylko przejazdem i brakowało czasu, by się zatrzymać na dłużej. Wiele osób opowiadało mi jaki ten zamek jest piękny. Na zdjęciach w internecie, pocztówkach wygląda faktycznie cudownie, ale jakie mam odczucia po jego zwiedzeniu? Dowiecie się za chwilę...


Zamek Książ jest trzecim pod względem wielkości (po Zamku w Malborku i Zamku Królewskim na Wawelu) zamkiem w Polsce. Jego widok od frontu nie oddaje jego potężnych rozmiarów, a po zwiedzeniu z pewnością będziecie czuć się lekko zmęczeni... Biorąc pod uwagę fakt, że wielu pomieszczeń nie udostępniono do zwiedzania... Zamek Książ to naprawdę kawał budynku!


Do wyboru mamy trzy trasy zwiedzania, jednak dwie z nich przeznaczone są tylko dla grup zorganizowanych, po wcześniejszej rezerwacji. Jeśli chcemy indywidualnie zwiedzić Zamek pozostaje nam więc trasa "Od Piastów do Tajemnic II Wojny Światowej", którą polecam wykupić z przewodnikiem. Jeśli trafimy na dobrego, na pewno nie będziemy się nudzić i już na samym początku nasza uwaga zostanie skupiona dzięki bardzo ciekawej i zawiłej historii rodziny Hochbergów zamieszkującej niegdyś Zamek Książ 

Rodzina Hochbergów, po środku księżna Daisy;  źródło: http://fakty.interia.pl/
Dla tych, którzy mają ochotę poszerzyć wiedzę i dowiedzieć się czegoś ciekawego, polecam artykuł, z którego zapożyczyłam powyższe zdjęcie: Co ukryto, a co znaleziono na zamku Książ? 


Jakie mam ogólne wrażenia po zwiedzeniu Zamku Książ? 
Po pierwsze, myślałam, że Zamek jest widoczny na tej swojej skarpie/ jakimś podwyższeniu już ze sporej odległości. Wydawało mi się, że góruje nad Wałbrzychem i każdy z daleka zobaczy największą atrakcję tego miasta. Byłam w błędzie. By dojechać do Zamku, trzeba odbić w wąską uliczkę, przejechać kilkaset metrów, zostawić auto na parkingu i poprzez park dotrzeć do jego bram. Dopiero wówczas możemy obejrzeć go w pełnej krasie. Tak to właśnie postrzegam.


Wnętrze Zamku oczywiście robi wspaniałe wrażenie. Niestety większość jego wyposażenia została skradziona i nie powróciła na swoje miejsce. 
Po II wojnie światowej Zamek został zdewastowany przez armię radziecką. Zresztą wojsko radzieckie spowodowało także wiele innych zniszczeń, m.in. według informacji od oprowadzającego nas przewodnika, to właśnie armii radzieckiej "zawdzięczamy" pożar drugiego Zamku (Stary Książ) w 1945 r. Ruiny tego zamku znajdują się ok. 1 km od Zamku Książ, skąd w ładne dni są nawet widoczne. Dojście do ruin podobno potrafi przysporzyć sporo trudności, gdyż znajdują się one w gęstym lesie, a trasa pełna jest stromych podejść i wcale nie jest taka oczywista. Na pewno kiedyś to sprawdzimy :) 


Wróćmy jednak do tego bardziej znanego Zamku Książ, udostępnionego do zwiedzania za opłatą ;) 
Podobno zamek ten przez lata stał opuszczony, a jak to mówią "okazja czyni złodzieja", sporo więc elementów jego wyposażenia znalazło nowych właścicieli, podobno część posłużyła nawet jako materiał opałowy...



To, co zostało i co możemy oglądać, fascynuje i pozwala poczuć ducha poprzednich epok. 


Na kartach historii Zamku zapisał się również pożar, który wybuchł tu w grudniu 2014. Po ponad roku od tamtego wydarzenia, zakończono odbudowę dachu, od którego zaczął się pożar i dziś możemy oglądać Zamek już w pełnej krasie. 

Na uwagę, oprócz wnętrza, z pewnością zasługują również tarasy, ogrody, park... całe otoczenie Zamku. Szczególnie późną wiosną całość prezentuje się przepięknie!







Kupując bilet wstępu do Zamku, możemy również zwiedzić palmiarnię, do której musimy podejść lub podjechać ok. 2 km. Bilet do palmiarni możemy zrealizować w ciągu roku od zakupu biletu do Zamku Książ. 


My stwierdziliśmy, że zwiedzimy palmiarnię tego samego dnia... Nie jest ona ogromna jak np. palmiarnia poznańska, ale na pewno warto tu zajrzeć, by zobaczyć wiele pięknych okazów...



Nam najbardziej spodobał się pawilon z bonsai. Podczas naszej wizyty był on zamknięty, ale miła pani, widząc nasze zainteresowanie, wpuściła nas do środka. 



No i żółwiki, cała masa żółwików!!! Moje ulubione ziomki (przepraszam, ale musiałam je tu wstawić, bo to moje ulubione zwierzaki!) 


Wizyta w palmiarni zajęła nam nieco ponad godzinę... 
Ostrzegam jeszcze - nie wchodźcie do sklepiku z roślinami! ;-)  nie planując zakupów, na pewno wyjdziecie z czymś, co wyjątkowo wpadnie Wam w oko :P

U mnie w domu stoją dwie piękne roślinki, które przywiozłam właśnie z tej palmiarni... 

palmiarnia

Może zainteresują Was również moje relacje z okolic Zamku Książ:







poniedziałek, 6 lutego 2017

Jeden dzień w Gdańsku: Gdańsk, Giełda Birofiliów, ulica Mariacka, Trójmiasto, Sopot


(zdjęcie z sierpnia 2015r.) 

Ostatnio w Gdańsku byłam w 2015r. kiedy to właśnie tu (a w zasadzie na granicy Gdańska i Sopotu - w Ergo Arenie) zagrał mój ulubiony wokalista - Lenny Kravitz! Stałam wtedy pod samą sceną, a emocji jakie wówczas mi towarzyszyły, naprawdę nie da się opisać...

Lenny Kravitz w Ergo Arenie - zdjęcie mojego autorstwa :) 

Na szczęście właśnie teraz nadarzyła się kolejna okazja ponownego odwiedzenia Gdańska. W sobotę 4.02.2017r. odbywała się tu giełda birofiliów. Jak zapewne wiecie z poprzedniego wpisu TU  lub kilku innych, wcześniejszych, zbieram kapsle od piwa. Do Gdańska na giełdę birofiliów planowałam przyjechać już kilkukrotnie. Wreszcie udało mi się namówić Mateusza, pasował nam również termin. Co więc zrobiłam? Z wyprzedzeniem zarezerwowałam bilety na Polski Bus i tak w sobotę rano o godz. 5:50 pojawiliśmy się w Gdańsku :) 

Giełda birofiliów odbywała się w Browarze Piwna, znajdującym się przy ulicy Piwnej. Przybyło całkiem sporo kolekcjonerów, głównie z Pomorza, ale nie tylko. Atmosfera bardzo przyjemna, przyjacielska. Oprócz wymian i zakupu birofiliów można było kupić piwo warzone w tym mini browarze (pszeniczne było fantastyczne!)

podczas giełdy

Jak widać na poniższym zdjęciu, ekipa była konkretna! :) 

Kolekcjonerzy birofiliów podczas gdańskiej giełdy

Po giełdzie oddaliśmy bagaż do przechowalni i ruszyliśmy na krótki spacer po Gdańsku...


ul. Piwna, widok na Bazylikę Mariacką

Spacer gdańskimi uliczkami Starego Miasta zawsze działa na mnie kojąco, a podczas każdej wizyty w tym mieście muszę, po prostu muszę, odwiedzić ulicę Mariacką. Dla mnie to najpiękniejsza ulica w Polsce. 



185 metrów magicznego spaceru wśród ciekawej zabudowy, oddającej klimat dawnego Gdańska. Liczne kramiki, sklepy z wyrobami z bursztynu, ceramiką powodują, że ulica tętni życiem niezależnie od pory roku.






Pięknie tu, prawda? 



Przez Bramę Mariacką znajdującą się na końcu tej malowniczej uliczki wyszliśmy na Długie Pobrzeże i wzdłuż Motławy pospacerowaliśmy aż do Targu Rybnego, po drodze zaglądając w magiczne zakamarki,


 mijając najbardziej charakterystyczny symbol Gdańska - Żurawia


oraz pierwszy statek (Sołdek) wyprodukowany całkowicie w Polsce po II wojnie światowej, stanowiący obecnie "pływające" muzeum. 

Muzeum "Sołdek"


W końcu dotarliśmy do budynku Muzeum Poczty Polskiej oraz Pomnika Obrońców Poczty Polskiej, 

Pomnik Obrońców Poczty Polskiej

by w drodze powrotnej na dworzec pkp, przejść przez Most Miłości.

Widok z Mostu Miłości - na drugim planie wieża Kościoła Św. Katarzyny

Most Miłości

Pogoda niestety w weekend nam nie dopisała. Było pioruńsko zimno, wiał silny, zimny wiatr. Nie sprzyjało to ani zwiedzaniu, ani robieniu zdjęć :( 

Wsiedliśmy więc w pociąg SKM do Sopotu. Chwilę się ogrzaliśmy i ruszyliśmy przed siebie...

latarnia morska w Sopocie

Niestety w Sopocie nie było ani trochę cieplej (a to niespodzianka ;-)) 


Na molo wymroziło nas za wszystkie czasy. Ręce nam skostniały, stopy zmarzły tak, że prawie przestały się zginać, twarze mieliśmy czerwone jak walentynkowe serduszka atakujące nas z każdej kawiarnianej lub restauracyjnej wystawy ;) 

brrrrr zimno!!!!


Mimo to o wiele lepiej nam się oddychało niż w rodzinnym Poznaniu spowitym  w ostatnim czasie gęstym smogiem. 

molo w Sopocie - po lewej stronie, w oddali Grand Hotel

molo w Sopocie

molo w Sopocie

Postanowiliśmy spacerkiem wzdłuż morza, a w zasadzie wzdłuż Zatoki Gdańskiej, wrócić do Gdańska. Po drodze wstąpiliśmy na obiad i możemy polecić bar Sopocki Zdrój - naprawdę dawno nigdzie nie otrzymaliśmy tak ogromnej porcji jedzenia. Nie dało się tego pochłonąć w całości, pomimo, że potrafimy sporo zjeść ;) 

na plaży... na plaży zimno jest!

oświetlone molo w Sopocie

Potok Oliwski

Pieszo dotarliśmy aż do mola w Brzeźnie, gdzie byliśmy już praktycznie sami. 


Molo w Brzeźnie

Stąd wydostaliśmy się w kierunku komunikacji miejskiej i podjechaliśmy kawałek w kierunku dworca. 
Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilkę do odjazdu naszego autobusu do domu, wstąpiliśmy do Browaru Lubrow przy ul. Karmelickiej (to bardzo blisko dworca), gdzie spróbowaliśmy warzonych na miejscu piw. To było bardzo przyjemne zakończenie dość intensywnego dnia w Trójmieście.
Ja już tęsknię.