czwartek, 13 października 2016

O tym jak przebiegłam królewski dystans po raz drugi, czyli 17 PKO Poznań Maraton

Trochę się pochwalę, bo jestem z siebie bardzo zadowolona i dumna :)

Moje przygotowania do poznańskiego maratonu tak naprawdę trwały 12 tygodni. Trzy miesiące pełne wyrzeczeń, ciężkich treningów, na które ze względu na ich częstotliwość, nie zawsze chciało się wyjść. Ciężko się biega, gdy nad jeziorem płoną grille, a ty z wywieszonym językiem musisz zrobić jeszcze dwa okrążenia albo wiesz, że twoi znajomi już rozpoczęli spotkanie, a ty masz w perspektywie jeszcze 10 km i doprowadzenie się do stanu, w którym możesz pokazać się innym, zanim do nich dołączysz. Podbiegi, interwały i długie wybiegania (chyba najgorsze!) w większości wykonywałam sama, ponieważ moja główna towarzyszka biegowa nabawiła się kontuzji. Obiecałam sobie jednak, że jeśli bez kontuzji przeżyję Festiwal Biegowy w Krynicy Zdroju, po powrocie zapiszę się na maraton poznański i dokończę treningi zgodnie z planem. Oczywiście start w maratonie brałam pod uwagę już wcześniej, bo treningi musiałam rozpocząć w lipcu. 

No i nagle zrobił się październik... Pakiet startowy odebrałam dzień wcześniej z grupką znajomych. Trzeba przyznać, że w tym roku koszulki znajdujące się w pakietach startowych były przepiękne! 

w koszulce z pakietu startowego :)

Przyszedł ten dzień, 9 października 2016r. W nocy prawie nie spałam z nerwów i bardzo ucieszyłam się, gdy usłyszałam budzik przerywający moją męczarnię i wiercenie się w łóżku. Czułam się średnio. Z nerwów było mi niedobrze. Pogoda nieciekawa, niebo straszyło ulewą lub niespodziewanym oberwaniem chmury (bałam się, że będziemy biec cały dystans w deszczu i będzie mi po prostu zimno). Humor poprawił mi się dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że mój mąż mimo wszystko przejedzie ze mną całą trasę maratonu na rowerze (oczywiście w taki sposób, by nie przeszkadzać biegaczom). Na przystanku tramwajowym spotkałam pierwszych maratończyków. Pomimo tego, że się nie znaliśmy zamieniliśmy parę słów i przestałam się stresować. Przed startem spotkałam znajomych z drużyny. Pośmialiśmy się, zdopingowaliśmy i każdy zaczął się ustawiać w swojej strefie startowej. W międzyczasie dowiedziałam się, że będę mieć dodatkowych kibiców na trasie :D 

macham do mężusia na starcie :) 

Moim marzeniem na (prawie) koniec sezonu biegowego, było złamanie magicznej granicy 4 godzin w poznańskim maratonie. Ustawiłam się więc za peacemakerami na "czwóreczkę" i ruszyliśmy! 

pierwsze kilometry
Pierwsze kilometry i już widzę pierwszych kibiców - Basia i Mariusz - machają, krzyczą, Basia nawet biegnie przez moment ze mną. Chwilę później rodzice, babcia i piesek :D Przybijają piątki, dopingują. Jest moc! Dalej biegnę w asyście męża na rowerze, który co jakiś czas spogląda na mnie i sprawdza czy wszystko ok. Przecież to początek - nie może być inaczej. 


fot. maratonczyk.pl
Widzę koleżankę Malwinę, która jest wolontariuszką podczas maratonu, krzyczy, dodaje sił! Później zauważa mnie Wiktor. Myślę sobie - jest świetnie! Z takimi kibicami dam radę! Musiałam nawet trochę zwolnić, żeby zostawić sobie siły na później. To był dopiero 12 kilometr. 
przy punkcie odżywczym, fot. maratonczyk.pl


W międzyczasie mój mąż chciał zaintonować "O mój rozmarynie" na trąbce, żeby mnie rozbawić. Oczywiście mu się to udało. Talentu to on do gry na intrumentach nie ma, tym bardziej na plastikowej trąbce,  więc było zabawnie :D W okolicy 16 km czekali na mnie Ciocia z Wujkiem i Dziadek. Nie spodziewałam się, że zrobią transparenty "Ola - śmigaj - Ola". Wooow! Przyspieszyłam z wrażenia. Tuż przed półmetkiem widzę Szwagierkę z Teściową :D I znowu ich doping spowodował u mnie niekontrolowane szybsze przebieranie nogami. Kilkaset metrów dalej zagadał do mnie nieznajomy Grzesiek. I tak sobie chwilkę pogawędziliśmy, oczywiście o bieganiu. Dzięki niemu na chwilę zapomniałam, że biegnę, przez co nie czułam, że się męczę :D Później zaczęłam się zastanawiać, czemu więcej biegaczy na trasie tych dłuższych dystansów nie ucina sobie pogawędek...  Ja jestem zbyt nieśmiała, żeby zagadać, ale zawsze chętnie porozmawiam :)  Na 23 km niespodzianka! Marta z mężem trzymają w rękach tabliczki z moim imieniem! Szok! Coś wspaniałego! Nie miałam pojęcia, że zobaczę ich na trasie. Gdy ich minęłam, rozpadało się na chwilę. W sumie mogłoby padać już do mety, bo ja mimo wszystko bardzo lubię w deszczu biegać i byłam już wystarczająco rozgrzana, by deszcz mógł przyjemnie chłodzić. Tak się niestety nie stało. Przez kolejne kilometry nie było źle. Czytałam tablice, kartki, transparenty kibiców. Jedni obiecali Ryana Goslinga na mecie, inni piwo... fajnie... Kibice w Poznaniu są fantastyczni i pomimo kiepskiej pogody, na całej trasie było ich sporo. Gdzieś znowu zobaczyłam szwagierkę Monikę, dopingującą mnie do dalszej walki. W końcu minęłam 30 km, dwanaście zostało do mety. Pomyślałam sobie, że to "pikuś", w końcu 12 km zrobiłam już wiele razy, wystarczy nie myśleć o tym, że 30 km mam już w nogach. Za 30 km mijałam kolejnych kibiców. Znalazłam wzrokiem Kasię, która także chwilkę ze mną potruchtała. Dalej Karina, Natalia i Krzysiek obiecali 1000 kapsli na mecie :D (oprócz biegania mam wiele innych pasji i jedną z nich jest zbieranie kapsli). Było głośno! Czekałam jednak jeszcze na 34 km. Tam znajdowała się wielka strefa kibica zorganizowana przez moją drużynę gRUNwald team Poznań (m.in. Basia, Kasia, Wojtek, Piotr, Natasza, Kosia, Iza, Sławek, Ania) . Jednak, żeby do nich dobiec, trzeba było pokonać długi podbieg, co po przebiegnięciu ponad 30 km nie jest łatwym zadaniem. W słuchawce usłyszałam Metallikę i udając, że gram na perkusji, tym samym nie myśląc o zmęczeniu i o tym, że biegnę pod górkę, dobiegłam do celu.
Strefa kibica gRUNwald team Poznań

Strefa kibica gRUNwald team Poznań

Przebiegłam przez ścianę, usłyszałam wrzask znajomych i miałam wrażenie, że trwało to dwie sekundy... (za szybko minęło!) Szkoda... chętnie bym została tam dłużej, ale czas gonił... Zostało ok. 7 km...

fot. Wojciech Klepka

Do mety coraz bliżej, ale siły zaczęły mnie opuszczać. W punkcie żywieniowym zabrakło wody. Długo szukałam kubeczka z czymś do picia. Straciłam kilkanaście, może dwadzieścia kilka cennych sekund. Miałam wrażenie, że biegnę tak, żeby "na styk" złamać te 4 godziny.  Peacemakerzy na 4:00 mocno mnie wyprzedzili. Psychika zaczęła płatać figle. "Nie uda mi się ich dogonić... miało być tak pięknie..."- pomyślałam. Trochę się poddałam, bo nie miałam już wystarczająco sił, żeby dogonić uciekającą "czwóreczkę". Było ciężko. Nagle nie wiem skąd wyskoczyła szwagierka na rowerze i towarzyszyła mi już dalej (razem z moim mężem) do mety. Razem krzyczeli do mnie (wygodnie siedząc na rowerkach ;)), żebym leciała dalej, nie poddawała się... jednak z każdym kilometrem coraz bardziej mnie to wkurzało ;) Na 38 km minęłam Natalię i Damiana, prawie ostatnich "prywatnych" kibiców. Ostatkiem sił uśmiechnęłam się do nich i podziękowałam za doping. Przed ostatnią prostą zauważyłam jeszcze Anię i Pawła, kolegów z drużyny... Została ostatnia prosta. Monika i mój mąż dalej coś do mnie krzyczeli "dawaj, dawaj" itp. Byłam już tak zmęczona, że chciałam im powiedzieć, żeby się zamknęli, bo wygodnie siedzą na czterech literach, a ja jeszcze muszę dobiec 3 kilometry do mety (wydawało mi się to tak daleeeko), nie mając kompletnie sił. Włożyłam w uszy obie słuchawki mojego rozklekotanego mp3 playera i ... przyspieszyłam! 
fot. Monika (nawet pojawił się uśmiech)
Zaczęłam wyprzedzać ludzi, próbowałam nawet wspierać tych, którzy już szli zamiast biec. W głowie była tylko jedna, główna myśl - złamać cztery godziny!

fot. Monika (co to za mina ;)) 



Przed metą zwolniłam jeszcze przy ostatnim punkcie odżywczym, łyknęłam izotonika i byłam gotowa na finisz. 

fot. Monika 

Na 41 km spojrzałam na zegarek. Miałam ok. 8- 9 minut, żeby dotrzeć do mety przed czasem 4:00. Musiałam utrzymać tempo, nie mogłam przejść do marszu. Wtedy już nawet nie chciało mi się maszerować, tylko darłam zelówy aż miło. Przed metą zobaczyłam peacemakera na 4:00 (którego wcześniej nie mogłam dogonić przez postój przy wodopoju). Coś krzyczał, dopingował, byłam prawie pewna, że moje marzenie się spełni. Skręcam w prawo w kierunku mety, jeszcze bardziej się rozpędzam. Słyszę swoje imię, odwracam się i widzę mamę, tatę, babcię i pieska :D Macham do nich w biegu i docieram do upragnionej mety, z łezką radości spływającą po policzku. "Chyba się udało" - myślę. "Warto było". Za linią mety, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - wszystko zaczyna mnie boleć ;-) Nogi, biodra, nawet zaczynam czuć jakieś obtarcia, o których nie miałam pojęcia. 
Wbiegam na metę, rączki w górę ;),  fot. sts-timing.pl



Dostaję upragniony medal i lecę do rodzinki! Nagle przychodzi sms od siostry, która śledziła z chłopakiem moje poczynania w internecie. Czas netto 3:58:14 :D Moja radość jest ogromna! 

z Moniką :) 



Wiem, że dałam z siebie wszystko, że trenowałam ciężko i to są tego efekty. Jestem pewna, że moje marzenie spełniło się jednak głównie dzięki obecności kibiców i wsparciu wielu osób w okresie trenowania i nie tylko. Bez nich pewnie by się nie udało. Na mecie pomyślałam sobie, że tak to ja mogę biegać maratony - od kibiców do kibiców :) Dużo dała mi także obecność męża (i później szwagierki) na rowerze z boku trasy. Przecież nie mogę się zatrzymać, gdy co jakiś czas czujnym okiem na mnie zerkają. Nawet jak pod koniec już mnie wkurzali tym swoim kibicowaniem (bo naprawdę nie miałam już sił), no nie mogłam się zatrzymać i maszerować do mety.  Bardzo Wam wszystkim dziękuję!!! Było cudownie! 


Ale jak to ja.. gdy opadły emocje, zaczęłam się zastanawiać, czemu nie pobieglam lepiej :P
Czas znaleźć kolejny cel do osiągnięcia, bo jakoś tak dziwnie mi teraz bez planu treningowego i że tak po prostu "nic nie muszę", nawet na trening wyjść nie muszę... 


Wiem... MUSZĘ zacząć myśleć o nowym wyzwaniu :)



8 komentarzy:

  1. Piękna relacja i dużo emocji w niej zawartej :)
    O niee... "O mój rozmarynie" - DOBRZE, ŻE TEGO NIE SŁYSZAŁAM! :D

    Hihi aż mi się łezka w oku zakręciła jak to przeczytałam ^^ Cieszę się, że kibicowanie pomogło. A na swoje usprawiedliwienie dodam iż jechałam na rowerze z zakwasami po wcześniejszym bieganiu i ćwiczeniach! Ledwo chodziłam, więc jazda na rowerze nie należała do najłatwiejszych! :P Tak czy siak my sobie "wygodnie siedzieliśmy", a Ty pobijałaś rekord!! :) BRAWO!!! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj wiesz jak to jest... dla mnie wtedy "wygodnie siedzieliście"... tak czy inaczej poważnie rozważam swój start za rok... Miałam nie biec, ale... chyba chcę to przeżyć kolejny raz :D
      Dziękuję za dzielne kibicowanie!

      Usuń
  2. Kawał dobrej roboty, Ola. Gratuluję :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurcze, nie wiedziałam, że prowadzisz bloga! Olka jesteś rewelacyjna! Gratulacje jeszcze raz! :) / (Pierniol ;)

    OdpowiedzUsuń